Gwiazdy nie powinny się starzeć. Powinny odchodzić

Widziałem film. Dziwny. I mnie dopadł.

Polski tytuł idiotyczny – Wszystkie odloty Cheyenne’a – nie tylko nie zapada w pamięć, ale też i nijak ma się do filmu. No może poza imieniem głównego bohatera. „This must be the place” też jest nie najlepsze, bo w zasadzie jest losowym zdaniem, którego nie umiem odnieść do tego, co zobaczyłem.

Stary rockman, a w zasadzie Goth nie umie odnaleźć się w życiu. Zniszczoną twarz przykrytą makijażem okala grzywa czarnych włosów. Ma pomalowane oczy i usta, ubiera się jak za dawnych lat, ale też i nosi grube okulary do czytania. Jego głos jest zdarty i piskliwy. Mózg jest przeżarty narkotykami, alkoholem i smutkiem. Bo kiedyś para nastolatków za bardzo wziął sobie jego smutne piosenki do serca i je zrealizował. A jego rodzina nie życzy go sobie przy ich grobie, który odwiedza co tydzień.

Nie śpiewa, nie gra, nie ma komórki i odrzuca kolejne zaproszenia do MTV. Nawet nie chce produkować muzyki. Jego życie to supermarket, spotkania z siostrą przyjaciela, który wyszedł i już nigdy nie wrócił. Pić też już nie może.

I kiedy już nastawiamy się na film o smutnym, starym freaku nie umiejącym znaleźć się w rzeczywistości. Wszystko się zmienia i Chayenn płynie z Irlandii, w której mieszka, odwiedzić swojego umierającego ojca. I się spóźnia.

Film zamienia się w opowieść drogi. Jej celu nie chcę zdradzać, zresztą nie jest on jakoś strasznie ważny. Grunt, że w trakcie wędrówki na drodze bohatera stają dziwne postaci i wydarzenia. Nie tyle wykręcone, co dziwne i znaczące. Czasami jest śmiesznie, czasami nie wiemy co powiedzieć, ale gdzieś w tym wszystkim czai się ogromny smutek. To taka poetyka Prostej Historii Lyncha i spotkań, o których wiemy, że są ważne.

No i te onelinery. Jest tam cała masa cytatów wartych zapamiętania. O dorastaniu, o paleniu papierosów, o małych kłamstwach, które sobie opowiadamy i uczuciach, których nie rozumiemy. Chenney mający mentalność dziecka zadaje pytania i opowiada sumując a paru słowach naszą egzystencję.

Jak na film o byłej gwieździe rocka muzyki jest mało. Słyszymy głównie wiolonczele, czasami pojawi się nieco lżejszy temat. Nigdy natomiast nie słyszymy zespołu Chenneya. On też o niej nie mówi.

Shawn Penn gra rewelacyjnie. Tworzy wiarygodną postać i jest w niej nie do poznania. Na początku sądziłem, że to film o The Cure, dopiero potem pod makijażem i kostiumem poznałem tego dość charakterystycznego przecież aktora.

To dziwny film. Bo i też nietypowo na niego reagowałem. Od senności i braku akcji, przez całkowite pochłonięcie detalami sceny aż do chłonięcia jak gąbka emocji z niego płynących.

I myślę o nim. A to chyba oznaka, że warto się nim zainteresować.

No i chcę mieć takie spodnie, jak główny bohater, tylko za cholerę nie wiem, gdzie można takie znaleźć.

Dodaj komentarz