Teatr Narodowy to gwarancja niesamowitej aranżacji, scenografii i muzyki. Z grą aktorską bywa różnie, zwykle jest wspaniale, ale nie zawsze.
Królowa Margot to dobry przykład. Bo poza grą aktorską wszystko było wybitne. Ambientowe dźwięki idealnie dopasowują się do scen i dodają im głębi. Scenografia dzięki swojej głębi zamienia scenę w miejsce wielu mini wydarzeń, dając lynchowskie przejścia i naprawdę niesamowite wrażenia. A to wszystko osiągane jest prostymi efektami, co budzi mój jeszcze większy szacunek.
Problem z tym, że gra aktorska nie zachwycała. Była poprawna, ale widać było, że na scenie są aktorzy, a nie żywe postaci. Oprócz paru wyjątków było to nieco zbyt płaskie jak na moje oczekiwania. Co oczywiście nie oznacza, że było złe – ot po prostu spodziewałem się czegoś więcej.
No i w sumie ostatnia sprawa, która mnie drażniła to scenariusz, a w zasadzie jego pocięcie. Gdyby nie to, że widziałem wcześniej film, to za cholerę bym się nie połapał o co chodzi. W sensie – ogólny obraz bym miał, ale musiałem sobie przypominać obejrzane wcześniej wydarzenia by zachować kontekst. Co dziwi mnie o tyle, że zawsze uważałem, że o ile nie jest to wyraźnie zaznaczone, to nie potrzebuję jakiegoś specjalnego przygotowania by pójść na spektakl.
Do tej pory mentalnie odbiłem się od 2 sztuk, których kompletnie nie zrozumiałem – Rzeźni Mrożka i Miłości na Krymie. Poczucie, że coś tracę, bo nie mam kontekstu miałem bardzo silne podczas oglądania Sprawy, teraz z kolei miałem wrażenie, że oglądam wybrane sceny z filmu w adaptacji teatralnej. A chyba nie do końca o to chodzi.
Ach, byłbym zapomniał, odważne sceny były…