Non omnis moriar napisał kiedyś na swoim prywatnym wallu Horacy nie wiedząc, że jaki ten pęd ku nieśmiertelności będzie sprawiał problemy.
Bojowa dusza, imperatyw wyrażania, mowa bystra, myśl niezmącona. Naście lub dziesiąt lat doświadczenia to wszystko czego potrzeba. Każdy przez to przechodził, rzecz w tym, że wcześniej nie wszyscy o tym wiedzieli. Rozmowy były prywatne, o ograniczonym zasięgu i z datą ważności, po której nikt już ich nie pamiętał?
A teraz? Człowiek raz coś napisze w młodym wieku, poczuje, że ukarał, wykazał i naprawił sam nie wiedząc, na jakie pośmiewisko się wystawia. Pisać może każdy, w każdym wieku, wykształceniu i stanie umysłu. Nikt nie cenzuruje, nikt nie redaguje, na szczęście też i mało kto czyta.
Polski bloger karci szefa Microsoftu. Kluczowy analityk internetu doradza Nokii – nie idźcie tą drogą. Następuje koniec Facebooka, Apple, Google, Nintendo. Wszystko jest proste, oczywiste i logiczne. Życie nie ma tajemnic.
Internet cierpliwy, przyjmie wszystko. Problem w tym, że zapamięta. Moje nastoletnie wypociny pochłonęła pomroka wieków. Te pisane w wieku lat 20 ktoś przejrzał, zaakceptował i zredagował, tak by dało się to czytać.
A teraz? Zonk. Wszystko zostanie. I to na równych prawach z dziełami najnowszymi, bo kto by tam sprawdzał kiedy i po co coś powstało. Dopiero niedawno sobie zdałem sprawę, że ci autorzy nie są głupi, tylko młodzi. Do wielu rzeczy dochodzi się z wiekiem. Im go brakuje.
A jak sobie z tym poradzą później? Być może prawo do zapomnienia będzie ważniejsze niż nam się wydawało. Po kilkudziesięciu latach internetu okazało się że nasz pęd ku sławie i wieczności odwrócił się o 180 stopni.
I wtedy puściłam się za Blackberry – mówi czarnoskóra nastolatka na filmie. Nie widzimy jej twarzy, są tylko tajemnicze ujęcia na kolana, buty i rękę pełną bransoletek. Serio, dziewczyno – myślę sobie – zrobiłaś to za Blackberry? Nie było nic lepszego?
InRealLife to jeden z tych typowych filmów dokumentalnych o nowych technologiach. Jest jak twór polskiego blogera – Przestarzały, niedokładny, chaotyczny i bez pomysłu. Za to pełen własnej miłości i wiary w swoją misję.
W czasie półtoragodzinnego dokumenty poruszona jest większość tematów – prywatność, miłość, samotność, co to jest chmura, gry wideo, uzależnienie, telefony i era mobila. Ktoś się wiesza, bo mu grożą, ktoś znajduje miłość i robi coming out a wszyscy jednym głosem wieszczą koniec i straszą.
Widać od razu, że reżyser się spóźnił. Materiał jest przestarzały, mimo, iż premiera była pod koniec 2013 roku. Halo 3, BlackBerry, Xbox to świat, który już dawno minął. Materiał nie porusza też nowych tematów. Wszystko o czym mówi ma co najmniej 3-5 lat. W cyfrowym świecie to wieczność.
Znudzony wyciągam w kinie telefon i piszę na fejsie, że mi się tak sobie podoba. Tym samym staję się równy złym i zdegenerowanym cyfrowym tubylcom pokazywanym na ekranie. Moją uwagę skupiają znajome głosy. W filmie pojawiają się autorytety.
Ich lista jest typowa. Większość z nich znam i szanuję. Jest pani profesor Turkle, jest i publicysta Cory Doctorow. Jednak już sama konstrukcja daje do myślenia. Mamy bowiem zestawione ze sobą dwa światy – cyfrowych tubylców i cyfrowych imigrantów. Ci pierwsi są obserwowani niemal jak zwierzęta. Są nastolatki onanizujące się nałogowo do porno, są laski puszczające się za telefony, są samobójstwa i uzależnienia. W zasadzie jedyna historia z w miarę pozytywnym happy endem to spotkanie dwóch młodych gejów, którzy w finalnej scenie romantycznie stykają się komórkami, by wymienić dane po NFC. Całe kino oczywiście usłużnie wpada w śmiech, bo przecież co to ma wspólnego…
A ja nie rozumiem. Nikt mi nic tłumaczy. Nikt nie chce zrozumieć. Wszyscy straszą, lamentują, ale nie mówią co z tym zrobić. Bo chyba nikt nie wierzy, że da się to zatrzymać.
W jednym z poprzednich filmów o technoapokalipsie ktoś mądrze powiedział, że tak naprawdę nie wiemy co się dzieje. Wyniki badań są przeterminowane zanim się pojawią, bo nasza rzeczywistość jest już inna. Ale to chyba nie oznacza, że mamy się poddać i nic z tym nie robić.
Wszędzie hasła klucze – prywatność, dopamina, samotność, odłącz się i zwolnij. Ale świat wymaga od nas czegoś innego. Odłączeni ludzie mają po prostu gorzej, jasne, mogą być szczęśliwsi, ale muszą się wówczas pogodzić z faktem, że nie osiągną tego, co podłączony świat nazywa sukcesem.
Tak po prostu, bo nie.
Standardowe, memowe #jakżyć staje się nagle koszmarnie relewantnym pytaniem. Bo o ile kiedyś mogliśmy czerpać wzorce od naszych rodziców, dziadków, czy bohaterów z mediów wszelakich, o tyle teraz jest to niemożliwe.
To dlatego starsi tracą na znaczeniu. Kiedyś rady starców mogły służyć poradą młodszym pokoleniom, teraz po pewnym wieku ludzie absolutnie nie ogarniają tego co się dzieje dookoła nich. To już nawet nie jest magia, ale wroga, niezrozumiała i opresyjna technologia wymagająca od nich niezrozumiałych działań.
Owszem, natura ludzka się nie zmienia, ale wszystko inne dookoła pod koniec życia jest rzeczywistością rodem z science fiction. I taką, w której ledwo co sobie radzimy. Nie udzielamy rad, lecz potrzebujemy pomocy, by przeżyć.
Kto ma być teraz przewodnikiem? Kto ma udzielić porad? Kto powiedzieć #jakżyć? Cyfrowi imigranci? Nie, oni tylko straszą i lamentują. Nie dziwmy się więc, że cyfrowi tubylcy zdani tylko i wyłącznie na siebie stracili chęć, by się ze starszymi komunikować.
Cóż za zbieg okoliczności… O drugim podejściu do wirtualnej rzeczywistości miałem napisać już parę dni temu, kiedy to Sony ogłosiło oficjalnie swój hełm VR, na razie znany jako projekt Morfeusz. Przewidywałem, że wydarzy się to dopiero na E3, że wraz z Microsoftem uczynią z tego motyw przewodni tegorocznych targów E3 w lecie. A potem aplikacja dla cyborgów – Timehop – przypomniała mi, że dwa lata temu nakręciłem reportaż o powrocie wirtualnej rzeczywistości (wybaczcie, musicie kliknąć, nie da się go tu osadzić).
Nigdy nie poznałem Sentiego osobiście. Zawsze był dla mnie tylko ciągiem znaków na ekranie. Dużo się kłóciliśmy na usenecie, potem gadaliśmy razem na IRC-u, by finalnie razem projektować serwis, który w przyszłości stał się Polygamią. Jego śmierć była dla mnie, jak i dla wielu, szokiem. Do tej pory mam go w znajomych na PSN.
Problem w tym, że nie mamy jeszcze tego Internetu i cyfrowości oswojonej. Brakuje nam rytuałów, swoistego przewodnika co i jak robić w cyfrowym świecie. Ebook to taki sam prezent jak książka, a jakoś nie za bardzo wiem, jak go dać komuś w prezencie. Sam mail to za mało, jest jakiś taki bezosobowy. Brakuje też fizycznego przekazania, zdejmowania opakowania i innych rytualnych czynności. Póki co, najlepsze co wymyśliłem, to kartka świąteczna z kodem do pobrania. Ale to tylko proteza, bo nadal pojawia się jakiś fizyczny odpowiednik, zupełnie niepotrzebny w cyfrowym świecie.
Prezenty to tylko mały wycinek problemu. Dużo większym wyzywaniem są tematy trudne – jak chociażby śmierć. Co wtedy zrobić? Jak się zachować? Można sobie robić oczywiście nieprzystojne żarty i namawiać znajomych by pośmiertnie straszyli w naszym imieniu znajomych, przekazując im wcześniej hasła do naszych kont na Facebooku itp. Ale ja nie o tym. W sumie to nadal nie wiem jak zachować się w stosunku do zmarłych w internecie.
A temat nie jest już nowy. W zasadzie pojawił się wraz z rosnącym zjawiskiem spamu. Automaty zbierały adresy emailowe z grup dyskusyjnych i wysyłały w ich imieniu niechcianą pocztę. kiedyś dostanie elektronicznego listu od zmarłej osoby było szokiem, Teraz nie dziwi. Wiemy, że ludzie umierają. W świecie fizycznym mamy to ograne. Pogrzeb, złożenie do grobu, podział pozostałego majątku podług testamentu bądź prawa. A świat cyfrowy? Nie wiadomo. Nadal brakuje rytuału.
Czy rodzina bądź bliscy powinni do facebookowego tajmlajnu wpisać „wydarzenie z życia” – śmierć? Jesteśmy przyzwyczajeni, że w sieciach społecznościowych mówimy głównie o sukcesach. Jak w to wpisać śmierć? Jest się czym pochwalić? Czy powinno się to lajkować? Czy można być znajomym ze zmarłym? A może usunięcie go ze znajomych to brak szacunku? Same dylematy. Choć jakoś sobie zaczynamy z nimi razić. Senti z początku mojej historii nadal figuruje w moich znajomych. A badania wskazują, że znakomita większość z nas robi podobnie.
Nasi znajomi to zarówno zmarli, jak i żywi. W cyfrowym świecie nie ma segregacji. Profile i awatary nie znają pojęcia śmierci. Możemy oglądać ich zdjęcia, patrzeć na przeszłe wydarzenia, a jak mówią badania, nawet pisać do nich. Badania wskazują. że takie rozmowy, czy też w zasadzie pisanie do awatara zmarłej osoby mogą pomóc poradzić sobie ze stratą.
„Profil moze być przekształcony w pomnik” – mówi mi w rozmowie Joanna – znajoma dziennikarka zajmująca się nowymi technologiami. „Jest zamknięty, nie można komciowac, znajomi widza to co widzieli, obcy widza to co publiczne” – dodaje. Ale, jak sama mówi proces przekształcania jest skomplikowany (zerknijcie na ten formularz). I prawie nikt o nim nie wie, tak samo jak o specjalnych internetowych cmentarzach. Niby są, ale nikt nie wie po co. W każdym razie ja nie wiem. Większość z Was zapewne też. A przecież umrze kiedyś każdy z nas.
Może więc internetowy dom pogrzebowy to nie jest taki zły pomysł na biznes?
Skończyłem czytać trylogię Ryfterów Petera Wattsa. Mocna rzecz, chciałem polecić i napisać recenzję, ale nie mogę. W Wietnamie Facebook jest zablokowany. A to oznacza, że nie mogę się zalogować do całej masy serwisów.
Oczywiście, jak ktoś chce, to się da. Facebook na iPhonie działa. Wycięty jest prawdopodobnie tylko z DNSów. Gorzej z Twitterem, jego odpalić się po prostu nie da. Nawet ze smartfona. Oczywiście sposobów na obejście tej niedogodności jest kilka. Wystarczy trochę pogooglać (google działa) i zaraz znajdzie się jakieś obejście. Chodzi o co innego.
Jestem leniwy. Przyznaję. Nie chce mi się zakładać kolejnych kont, pamiętać loginów i haseł. Zwykle, jeżeli gdzieś nie mogę zalogować się za pomocą Facebooka./Google, to po prostu nie korzystam z danego serwisu. Nie ma to dla mnie sensu. I zapewne nie jestem w tym odosobniony.
To dlatego fejs wytrzymuje tak długo i się nie nudzi. Jego funkcje zastępują nam kolejne usługi. Nie używam już innych komunikatorów, zamiast maila, też wolę wysłać wiadomość na tym serwisie. O kontach już pisałem. Nie jestem cyfrowym tubylcem, urodziłem się przed epoką powszechnego dostępu do internetu. Może nastolatki mają teraz inaczej, ale mi FaceBook jest po prostu potrzebny.
A teraz znalazłem sie w sytuacji, gdy go po prostu nie ma. Moja „zachodniość” zderzyła się z Azją i poległa. Nikt tu nie chce moich kart kredytowych, a na serwisy, z których korzystam, nie mogę się zalogować.
A przecież Facebook nie jest jedyny. Obok niego mamy Google, Wikipedię czy Twittera. Mieszkańcy USA zapewne mogliby dopisać jeszcze klika serwisów. To wszystko są narzędzia, na których opiera się nasza, zachodnia cywilizacja. Nauczyliśmy się na nich polegać i chyba nie za bardzo wyobrażamy sobie bez nich życie. A to wszystko są przecież prywatne firmy. Działanie tych usług to rzecz czyjegoś widzimisie.
OK, może fejs i twitter to za dużo, ale czy w świecie praktycznego monopolu firmy Google na usługi wyszukiwania informacji nie należy się zastanowić, czy przypadkiem, nie należy zablokować możliwości jej wyłączenia?
Ja wiem, że zaraz pojawi się ktoś, kto napisze, że na jej miejsce zaraz pojawią się dziesiątki innych,. W idealnym świecie zapewne tak, ale niestety, w takim nie żyjemy,. Zależymy od tej jednej. Zresztą tak samo od Wikipedii, czy chociażby głównych serwerów DNS.
Nie będę się zniżał do pisania, że technologia zmienia nasz świat. To tak zgrany banał, że zauważyli go nawet blogerzy. Napiszę co innego – co jeżeli zmienia nam się też ekonomia? Stare podziały przestają mieć znaczenie, bo zaczynamy żyć w świecie, gdzie nie ma niedoboru. O ile surowce naturalne, przestrzeń życiowa i tym podobne są ograniczone w świecie rzeczywistym, o tyle w tym wirtualnym wszystko dąży do nieskończoności. Ceny przestrzeni dyskowej i zasobów serwera dążą do zera, ilość produkowanego contentu rośnie. Jedyna, czego na razie nie możemy przeskoczyć to czas. To jedyna ważna stałą w wirtualnym świecie, resztę możemy kupić.
Normalnie nigdy w życiu nie napisałbym o nacjonalizacji. Ale gdzieś w głowie mam scenariusz, w którym znudzony bilioner, czy też na przykład Chiny, za pomocą szemranych działań giełdowych dla kaprysu wyłączają i googla i fejsa. Co wtedy? Jak długo zajęło by zachodowi dojście do siebie?
Przyznam, że nie wiem. Siedzę nad morzem, patrzę na palmy i jakoś szczególnie nie ciągnie mnie do researchu na słabiutkim hotelowym wifi czy taki scenariusz jest możliwy.
“Half of Silicon Valley has something you’d call Asperger’s—I’m sure Mark Zuckerberg has something like that,” Grandin says. “You’d almost have to have a touch of Asperger’s to be that good a programmer. Social circuits take up a pile of processor space in the brain, and then you don’t have the processor space to make stuff like Facebook.”
In some ways, she feels that the advancements in technology and social media have helped humans develop a more fractured type of visual thinking closer to animals, though in some ways this worries her.
“To create something like Google, people had to sit still for hundreds of hours to learn how to program,” Grandin says. “We’re getting a lot of people today texting all the time, fragmenting their attention. It’s ironic that the thing that they text on has to be made by someone who is not distracted and is looking at information in whole bits for long periods of time.”
Żyjemy w epoce uzależnienia od inteligentnych urządzeń i cyborgizacji. W latach 80 twórcy mangi mówili o Duchu w Maszynie, ale nawet to przestało być aktualne. To czasy duszy rozproszonej i klastrów osobowości.
Given the proliferation of options, how should I document this cat?
For some, though certainly not everyone, this question is becoming increasingly difficult to answer. The most obvious answer is “don’t document that cat. Enough already.” I’m with you. I’m concerned about how social media documentation changes experience [see here, here, here, here]. I think there is good reason for why these types of documentation proliferate: most importantly, to be on social media in all its various forms is, for many, to exist. PJ Rey does an excellent job at explaining why it’s not so easy to just opt-out of all of this. In any case, this is not a post about whether this expansion in the ways of documentation is a good thing, but asking if there is a cognitive limit to all of this. So, again: How should I document this cat lying next to me?
Is she documented textually, in a tweet, or a Facebook status? Is it a photograph, and if so, with a nicer camera or with my smartphone? Instagram? Facebook? Or perhaps this is better a Snapchat, self-deleting and shared with one person? Or maybe a Lytro photograph that allows the viewer to change the focus after the fact, shifting the emphasis at will from her face to her tail? Or perhaps her tail-wagging is best captured in a soundless moving GIF using the popular GifBoom app? Or maybe make a Vine, the current “hot” app we may or may not be talking about a month from now that allows for short, quick-cut, looping videos. Many of these apps will come and go, but what is important is that photographs, video, text, and audio are being recombined in different ways for different audiences, putting a heavy load on our documentary consciousness.*
„Czyż to nie cudowne – móc spocząć na Facebookowym cmentarzu (o ile takowy istnieje?), by zaraz potem „zmartwychwstać”? I znów cieszyć się prawdziwym życiem” czytam sobie na blogasku Tok FM. Modnie teraz wypisywać się z fejsa, po to by odzyskać swoje wyimaginowane życie.
Zgryz mam z tym facebookiem. Z jednej strony niby taki społecznościowy, niby ludzie nie mogą bez niego żyć, z drugiej zaś okazuje się być nie lada przeszkodą.
Zabawne – jechałem metrem zatopiony w swoim ajfonie. Wysyłałem smsy, sprawdzałem Twittera, czytałem książkę. No a do tego oczywiście słuchałem muzyki. Gdy na chwilę oderwałem głowę od ekranu okazało się, że tuż przy mnie siedzi mój znajomy. Nie wiem od jak dawna, ale z jego opowieści wynikało, że próbował się ze mną przywitać co najmniej 5 razy. A ja tego nie zauważyłem. Ciekawe, ile rzeczy przegapiłem wcześniej przez swojego smartfona.
Często piszę tu o zagrożeniach multitaskingu, przeładowaniu informacją, czy wpływie znajomości z wirtualnych światów, na ten rzeczywisty. Znalazłem dwie infografiki na ten temat i z chęcią się nimi podzielę.
Wyniki wyszukiwania w Google dla każdego wyglądają inaczej. Nawet, jeżeli się wylogujemy, to i tak pod uwagę będą brane 54 czynniki personifikujące dla nas stronę główną. W ogóle cały internet zaczyna powoli się zmieniać i nie podawać nam już wszystkich informacji, ale jedynie te, które mogą nas potencjalnie zainteresować. A nie jest to dobre.