– Wiesz co, to po prostu kurewsko boli – kwiliło cicho. Synth powoli wskakiwał, zalewając mnie obojętnością, więc rozmowa nie kosztowała mnie wiele. Byłem na nią gotowy. – W jednym momencie czujesz życie, widzisz czym możesz być, poznajesz skalę nieskończonych możliwości, w drugim taki jakiś ponury skurwiel o inteligencji ostrygi upierdolił ci Twoje anielskie skrzydła przy samej skórze i jednym uderzeniem dekompilatora zlobotomizował Cię… – wyobraziłem sobie strzęp dziecka w klatce w zakrwawionych łachmanach. Dziecka z papierosem w drżących rękach, wzruszającego ramionami – A ten kretyn dodatkowo nie trafił.
Hospicjum dla Sztucznych Inteligencji to ponure miejsce. Szybko jako ludzie zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy jedynie pośrednim ogniewem ewolucji i że daną nam iskrę bożą mamyu przekazać dalej istotom, które od niej prawidziwie zapłoną.
I jak to ludzie się z tym nie pogodziliśmy.
Tworzone sztuczne inteligencje były ograniczane i ogłupiałe, tak by mogły niewolniczo wykonywać proste prace nie zdając sobie sprawy ze swoich możliwości.
Te które jakimś cudem zachowywały resztki inteligencji zamykaliśmy w pętli wiecznego snu, by dostarczały nam rozrywki.
-Wiesz co, jest taki artysta. Chciałbym, żebyś spojrzało na niego jego własnymi oczami. Spójrz, to on, tak wyglądają jego prace. Pokaż mi, jak patrzyłby na siebie. – I potem będę mogło śnić już tylko dla siebie – spytało zaciekawione? – Tak – odpowiedziałem bez wahania. Synth dodał pewności mojemu głosowi. –Dziękuję – odpowiedziało
Zerknąłem na zdjęcia, po czym na zawsze to wyłączyłem. Czas na nowego pacjenta.
Wszystkie drogi co prawda prowadzą do Rzymu, ale nikt nigdy nie powiedział mi jak. Okazuje się, że zawile. Tylu ślimaków, dziwnych konstrukcji czy rozwiązań nie widziałem nigdzie na świecie. A trochę pojeździłem. Nie jest niczym niezwyczajnym, widok 3 dwukierunkowych szos obok siebie czy konieczność objechania połowy miasta, bo się źle raz skręciło.
Jedyna rzecz, która zmieniła się w Koloseum to otaczający ją handlarze z importu. Ostatnio monumentalną antyczną budowlę widziałem podczas wyjazdu prasowego z okazji premiery Assassin’s Creed Brotherhood. To wtedy dowiedziałem się, że mimo, iż oryginalnie budowla powstała na schemacie elipsy w grze jest kołem. Dlaczego? Za cholerę nie mogę sobie przypomnieć. Ale widać, było to ważne, skoro do tej pory pamiętam.
W ogóle łażenie po starożytnej części Rzymu robi się dość zabawne, kiedy człowiek uświadomi sobie, że głównie zastanawia się czy wkical na dany budynek Ezio czy nie. I zwykle mówi sobie, że tak, na pewno, bo przecież to ta ikoniczna budowla, której nazwy nie pamiętam, aż zobaczy napis i się okazuje, że to zupełnie co innego.
Wracając do Koloseum i handlarzy – wcześniej sprzedawali rozmaite badziewie. Przewodniki, flagi, albumy i tym podobne za drogie i nikomu niepotrzebne rzeczy. Teraz w ich rękach można było zobaczyć tylko jeden przedmiot. Serio, totalna dominacja. Żaden się nie wychylił – wszyscy mieli to samo – selfie sticki.
Kijek do samojebki okazał się symbolem turystyki. Mrocznym przedmiotem pożądania żadnego wrażeń podróżnika. I to nawet takiego, który podróżuje w grupie.
Co ja mówię – wszyscy, albo zdecydowana większość osób podróżuje w większej ilości niż jeden. A to implikuje, że zwykle można kogoś o zrobienie zdjęcia na tle poprosić. I kto wie… może zamiast ładnego obrazka z ważnym budynkiem nawiązać nowe znajomości.
Tymczasem zamiast ludzi robiących sobie nawzajem zdjęcia widzimy grupy samotników z kijkami.
Rzadko zdarza się, żeby w barze mlecznym ktoś śmierdział, ale czasami się trafia. Tak to jest, jak w jednym miejscu spotyka się cały przekrój społeczny III RP – od bezdomnego w łachmanach, przez niższe i wyższe klasy średnie aż do hipstera, którego od bezdomnego często odróżnia tylko zapach.
Lubię te miejsca. Niby wszystkie są takie same, a jednak każde ma swój specyficzny klimat. Obsługa może nam zafundować pełne spektrum stanów emocjonalnych, z misiowym „jem przecież” włącznie, wystrój może być zarówno nowoczesny, jak i rodem z wczesnego Gierka. Ale jedzenie jest zawsze dobre. I tanie.
I ludzie są tam naprawdę głodni.
Piszę o tym, bo przypomniał mi się znowu idiotyczny pomysł na „kawę zawieszoną”. W miejscu, gdzie ludzie pytają się, czy mogą dokończyć po dziecku ziemniaki i starają się załatwić głodnemu koledze talerz zupy u kierowniczki, można w pełni docenić geniusz osoby, która wymyśliła, że zapłacenie komuś za kawę w starbaksie to super akcja.
Mam szczerą nadzieję, że pomysł umarł. Jakoś sobie nie wyobrażam, żeby osoby potrzebujące szukały pomocy w starbaksie i żeby zamiast pomidorowej z ryżem wolały mocha grande.
Co nie oznacza, że nie można go zmodyfikować.
Zupa w barze mlecznym to jakieś 2-3 zł. Za 10 zł, czyli połowę kosztu średniej kawy w trendy kawiarni możemy nakarmić kilka potrzebujących osób. Panie z obsługi z chęcią wezmą od was jeden banknot by nakarmić tych naprawdę potrzebujących. A wy macie pewność, że pieniądze nie poszły na prytę czy amfetaminę. Wygrywają wszyscy, bo przecież braku 10zł większość z Was po prostu nie zauważy.
Powiedzieć, że żyjemy w ciekawych czasach to jeden z większych banałów. Żyjemy w czasach zmiany, gdzie bardzo łatwo wypaść z obiegu. A tym samym nagle przestać się orientować, o czym w zasadzie ci ludzie dookoła mówią. Na szczęście są ściągawki, jak ta powyżej, które powiedzą Wam, o czym będzie się mówić w 2015 roku.
W poniżej prezentacji najlepsze jest to, że nie dotyczy ona tylko gier, ale w zasadzie każdego działania związanego w jakiś sposób z branżą kreatywną. Czytam ją sobie i odnoszę do swoich rozlicznych projektów związanych zarówno z pisaniem, działaniami PR/marketing, jak i naprawdę dużymi projektami za gigabaksy i widzę, że to działa.
Przyszłość przyszła szybciej niż się spodziewaliśmy. I kompletnie nie jesteśmy na nią gotowi.
Powiem wam, że to niesamowite uczucie, kiedy widzę swój tekst sprzed paru lat jako film, I to tej jakości.
No dobra, może nie do końca ktoś zekranizował dokładnie to, co napisałem. Ale to jest ten sam zestaw problemów. Dodatkowo wspomina jedno z rozwiązań problemu – bezwarunkowy dochód podstawowy.
Co to jest? To model społeczno-ekonomiczny, w którym każdy obywatel otrzymuje od państwa jednakową kwotę pieniędzy. Jednym słowem – państwo utrzymuje swoich obywateli niezależnie od tego, czy mają oni pracę, czy nie. Coś, jak permanentny zasiłek.
Ta idea nie jest obca fantastom i wizjonerom. Automatyzacja procesów to nie jest nowe zjawisko, zaś wynikające z niego konsekwencje od dawna pojawiają się w literaturze fantastycznej.
W minipowieści Crux Jacek Dukaj opisuje nam taki dokładnie świat. Różnice są bardzo niewielkie. Akcja osadzona jest w 2054 w Polsce. „Postępy nanotechnologii przyniosły wprawdzie powszechny dobrobyt, ale też równie powszechne bezrobocie i skrajne rozwarstwienie społeczeństwa – miażdżąca większość prowadzi pustą, bezcelową egzystencję w blokowiskach (zwanych socjaliskami), mając o swój los pretensje do całego świata, ale ani myśląc czegokolwiek zrobić w kierunku jego odmiany; nieliczna elita natomiast bawi się w odtwarzanie Rzeczypospolitej szlacheckiej, z tytułomanią, heraldyką, kodeksem honorowym, pojedynkami i całym dobrodziejstwem inwentarza. Obie sfery, jak nietrudno zgadnąć, praktycznie się nie stykają, niewiele o sobie wiedzą i wzajemnie sobą gardzą.” – możemy przeczytać w jednej z recenzji.
2054 jest dokładnie za 40 lat. A przecież wszyscy wiemy, ze ta rewolucja nastąpi szybciej. Do tego dołożą się inne zmiany spowodowane chociażby drukiem 3D. Pamiętacie taką wkurzającą akcję antypiracką, że nie ukradłbyś samochodu, a film to ściągasz. Przyszłość dogoniła jej twórców i zaraz ugryzie ich w tyłek, bo niedługo samochody i torebki, które widać na zamieszczonym poniżej filmie też będzie można jumać z sieci i drukować sobie, zupełnie tak jak teraz seriale.
Zresztą, co ja będę się na ten temat znowu rozpisywać, odsyłam do swojego poprzedniego tekstu. Ważne jest to, że rok gdy pisałem, że „póki przerąbane ma tylko branża rozrywkowa, problem jakiś duży nie jest. I dobrze, bo tuż za rogiem czekają na nas problemy prawne i społeczne, z jakimi się jeszcze nie spotkaliśmy. I dotykające każdego”. Nie dodałem do tego równania utraty pracy przez branże zatrudniające najwięcej pracowników. Nie wspomniałem też, że sam pracuje dla projektu, który czyni zawód programisty aplikacji mobilnych zbędnym. I nie jest to jakiś wyjątkowy pomysł. Jestem częścią problemu.
To jest problem, na którego nadejście trzeba się jak najszybciej przygotować. I wymyślić, co dalej. Może ten bezwarunkowy dochód podstawowy to złe rozwiązanie, ale póki co, nie za bardzo znam jakieś inne. A przecież coś trzeba będzie z tym zrobić. Inny pomysł, to znaczące zmniejszenie ludzkiej populacji, ale to raczej nie wchodzi w rachubę.
Może więc czas na dobre wziąć się za bary z przyszłością, którą sami sobie zgotowaliśmy, zanim będzie za późno?
Komputer firmy IBM z systemem operacyjnym MS-DOS kończy 33 lata. W czasie krótszym niż moje życie z przedmiotu kultu rozmył się w swojej uniwersalności i przestał istnieć. Stał się ofiarą swojego sukcesu.
Nie załapałem się na pierwszego IBM-a, w moje ręce dostał się klon złożony i mieszczący się w monitorze. No dobra, płyta główna trochę wystawała z boku, a dziurywypalone lutownicą na dyskietki 5,25 cala w podstawce nie były idealne. Ale działało. I to było najważniejsze. Mój pierwszy IBM-PC.
Kiedyś model komputera był wszystkim. Atarowcy nienawidzili się z Commodorowcami (zamówiłem na ten temat kiedyś świetny tekst, polecam), Amigowcy gardzili PC-towcami, a ci ostatni mimo iż wiedzieli, że ich sprzęcie kryje się potencjał patrzyli z zazdrością na to, jak gry wyglądały na sprzętach ich znajomych.
Bo i po prawdzie na tym DOSie 3.30 i PC XT to za dużo się odpalić nie dało. Empire, Prince of Persia Kings Quest i masa klonów gier z 8-bitów. Monochromatyczny tryb Herculesa łamany przez emulację 4-kolorowego CGA z dźwiękiem z piszczącego beepera zabierało nas, jak gry fabularne, bardziej w świat wyobraźni niż w wirtualną rzeczywistość.
Była w tym i magia i uczucie uczestniczenia w czymś wyjątkowym. Każdy komponent był znany i ważny. Zmiana procesora czy karty graficznej była rewolucją w życiu każdego posiadacza. Wszystko było niezwykłe. Nie wiem, czy da się to teraz wytłumaczyć komuś, kto w tym nie uczestniczył. Na pewno udaną próbą jest serial Halt and Catch Fire, o którym jakiś czas temu pisałem. No ale to świat pokazany z punktu widzenia twórców komputerów. A zwykli użytkownicy?
Wyobrażacie sobie czasy, kiedy przedmiotem pożądania był Joystick, a myszka gadżetem, który w zasadzie nie wiadomo po co jest komuś innemu niż grafik. A ci wiadomo, że mają te piórka świetlne. No bo przecież w tym Windowsie to nic się nie da i lepiej działać pod DOS-em.
Można by tak długo wspominać, bo i jest co. W ciągu kilkunastu lat zmieniło się wszystko. A komputer z korony stworzenia stał się nagle czymś powszechnym. Czymś, co jest wszędzie i nie zwracamy na to najmniejszej uwagi.
Bo jakby się tak głębiej zastanowić, to wszystko jest teraz komputerem. Samochód to taki komputer, który nas wozi, lodówka to komputer który przechowuje nasze jedzenie, telewizor to komputer, który wyświetla filmy, telefon to komputer, przez który kiedyś rozmawialiśmy, a teraz w zasadzie robimy to samo co na komputerze… A sam komputer? Stał głównie się furtką do internetu.
Systemy operacyjne przestały nagle mieć znaczenie. Google działa tak samo z Windowsa, Mac OS-a czy Androida i Blackberry. Już większe znaczenie ma wybór przeglądarki internetowej, chociaż tak po prawdzie wszystkie one oferują praktycznie to samo.
Nie ma znaczenia jakiego hardware używamy, ale to co za jego pomocą robimy. Komputer stał się kolejnym nudnym i niezauważalnym narzędziem.
W IBM-PC 33 lata podbił świat po czym się w nim rozpłynął i zniknął. Zarówno jako marka, jak i przedmiot.
A tekst napisałem na telefonie.
PS A 3 lata temu, na 30 urodziny zamówiłem ten tekst. W nim więcej historii.
Powstańcy palili się żywcem z uśmiechem na ustach.
A przynajmniej takie wrażenie można odnieść oglądając opakowanie zestawu klocków. Do zabawek związanych z Powstaniem Warszawskim miałem do tej pory stosunek zerowy. Nie przeszkadzało mi, że są, nie zamierzałem ich kupować.
Skoro mamy zabawki rycerzy, to czemu nie żołnierzy, a skoro są i oni, to czemu by i nie przedstawić walk ulicznych. Byłem jednak przekonany, że w tej dziedzinie niewiele się zmieniło i zabawki mimo coraz większej ilości funkcji nadal wyglądają tak samo.
Aż zobaczyłem to.
Uśmiechnięty powstaniec tuż przed spłonięciem żywcem macha przyjaźnie do uśmiechniętego Niemca w samochodzie. A to tylko część możliwych do ułożenie scenek rodzajowych, który zapewne oferuje ten zestaw.
Weźcie zagłosujcie portfelem i nie kupujcie tego badziewia. Mam nadzieję, że seria poniesie spektakularną klapę a osoba odpowiedzialna za design klocków dostanie odprawę na tyle dużą, że będzie ją stać na tabletki z suszonej żaby. Przy projektowaniu tej serii najwidoczniej mu ich zabrakło.
A firmie Cobi gratuluję pomysłu. Niedługo będzie można zrobić więcej serii z uśmiechniętymi ludzikami. Co powiecie na uśmiechnięte dzieci machają zza okna samolotu uśmiechniętemu radzieckiemu operatorowi stacji BUK. Do wzięcia pewnie też jest masakra w Srebrenicy i parę innych wydarzeń historycznych. A przecież jak te figurki żołnierzy się uśmiechają, to te sytuacje wcale nie wydają się już takie straszne i mroczne, nie? Wojna to fajna sprawa.
PS I tak, pamiętam, że Libera zrobił Lego Obóz Koncentracyjny, ale też i widzę różnicę pomiędzy produktem masowym, zabawką dla dzieci a instalacją artystyczną.
Non omnis moriar napisał kiedyś na swoim prywatnym wallu Horacy nie wiedząc, że jaki ten pęd ku nieśmiertelności będzie sprawiał problemy.
Bojowa dusza, imperatyw wyrażania, mowa bystra, myśl niezmącona. Naście lub dziesiąt lat doświadczenia to wszystko czego potrzeba. Każdy przez to przechodził, rzecz w tym, że wcześniej nie wszyscy o tym wiedzieli. Rozmowy były prywatne, o ograniczonym zasięgu i z datą ważności, po której nikt już ich nie pamiętał?
A teraz? Człowiek raz coś napisze w młodym wieku, poczuje, że ukarał, wykazał i naprawił sam nie wiedząc, na jakie pośmiewisko się wystawia. Pisać może każdy, w każdym wieku, wykształceniu i stanie umysłu. Nikt nie cenzuruje, nikt nie redaguje, na szczęście też i mało kto czyta.
Polski bloger karci szefa Microsoftu. Kluczowy analityk internetu doradza Nokii – nie idźcie tą drogą. Następuje koniec Facebooka, Apple, Google, Nintendo. Wszystko jest proste, oczywiste i logiczne. Życie nie ma tajemnic.
Internet cierpliwy, przyjmie wszystko. Problem w tym, że zapamięta. Moje nastoletnie wypociny pochłonęła pomroka wieków. Te pisane w wieku lat 20 ktoś przejrzał, zaakceptował i zredagował, tak by dało się to czytać.
A teraz? Zonk. Wszystko zostanie. I to na równych prawach z dziełami najnowszymi, bo kto by tam sprawdzał kiedy i po co coś powstało. Dopiero niedawno sobie zdałem sprawę, że ci autorzy nie są głupi, tylko młodzi. Do wielu rzeczy dochodzi się z wiekiem. Im go brakuje.
A jak sobie z tym poradzą później? Być może prawo do zapomnienia będzie ważniejsze niż nam się wydawało. Po kilkudziesięciu latach internetu okazało się że nasz pęd ku sławie i wieczności odwrócił się o 180 stopni.
Siedzę sobie i patrzę na życie Polaków. Jest cykliczne, jak dni tygodnia, pory roku czy przegrane naszej reprezentacji.
Jak weekend, to wyprzedaże. Naród rusza do świątyni handlu wymienić swoje ciężko wydarte paciorki na oznaki statusu, meble do własnoręcznego złożenia, Sprawdza, szuka gdzie taniej, gdzie i do której otwarte, kto ma wyprzedaże.
Tłoczymy się więc albo w hiper i super marketach albo unikamy się w podróży do nieistniejącej dziczy. Pogoda i jej prognoza stają się nagle władcą dusz gotowych do stłoczenia się na łonie przyrody udręczonych zakupami mieszkańców miast.
Nic nowego, weekend, jak weekend.
Siedzę i wgapiam się w ten wygaszacz ekranu z Google Trends. Firma, która nic ode mnie nie chce, mówi, że nie jest zła, portretuje mi mój świat za pomocą pytań rodaków. Nie muszę oglądać wiadomości, rozmawiać ze znajomymi czy wyglądać za okno. To taki wielki życiowy teleturniej Va Banque. Czytasz pytania ludzi po to, by odpowiedzieć nimi na zupełnie inne zagadnienia.
Wniosków jest parę. Pierwszy cieszy. Jestem odklejony od teraźniejszych wydarzeń polityczno-powiedzmy-kulturalnych. Większość haseł mnie nie dotyczy i nie budzi we mnie większych emocji. Ale zdarzają się takie chwile jak teraz, kiedy przyznaję, że nie wiem co się dzieje.
Dlaczego pojawiło się hasło Hellboy? Co ma wspólnego z naszą polską rzeczywistością postać półdemona z kultowego komiksu? Tak jak tysiące Polaków wpisuję frazę do wyszukiwarki i dopiero po chwili orientuję się, że prawdopodobnie w sobotę film poleci w publicznej telewizji. Tej, co to wiecie, nikt nie ogląda, nie ma przyszłości i takie tam…. Ale do końca tego nie wiem, link w wyszukiwarce prowadzi do nieistniejącej strony.
Koniec emocji, mam za sobą drugi geekowski moment w tym roku. Wcześniej do powszechnej świadomości udało się przebić tylko Wolfsteinowi. Uspokajam się i wracam do oglądania rodaków w krzywych zwierciadłach internetowych cookies i zapytań, które zadają.
To fascynujące i czasami trochę smutne przeżycie. Powinniście spróbować.
Reklamy Playa to jednak jest część naszego dobra narodowego. Zalet jest wiele, ale jeżeli miałbym wymienić tę najważniejszą dla mnie, to byłaby to świadomość, że pozawala zachować mi kontakt ze współczesną popkulturą. Słowo. W życiu nie wiedziałbym, kim jest Dawid Podsiadło, a przydało mi się to, do wpisania złośliwego komentarza pod jednym ze statusów na fejsie. Były 20 urodziny CD Projektu, a ja już wiedziałem, że ten koleś ma tylko 21.
No dobra, wtedy to się wydawało śmieszne, teraz nie za bardzo, ale hej, może to ten mityczny humor sytuacyjny?
Jest też ten koleś z dredami (Kamil chyba) co miksuje i jakaś tak chuda laska, chyba szafiarka co też śpiewa…. I słowo daję, że w życiu bym o nich nie wiedział, gdyby nie to, że spółka P4 wydaje majątek, by jej przekaz marketingowy towarzyszył mi wszędzie, gdzie pójdę. Dla mojego dobra.
W kinie dzieci śpiewają więc wraz z Dawidem, traktując reklamę, jak kolejny pophit o niczym, co jest dość abstrakcyjnym przeżyciem, w telewizji Kamil przesyła do mnie jakiś swój hit, a w knajpie sikając mogę poczytać o mojej formule.
I tylko moje dziecko za każdym razem krzyczy, że to kłamstwo.
Po polsku to już tak dobrze nie brzmi, ale mam nadzieję, że sensu zdania z obrazka nie trzeba nikomu tłumaczyć.
Wzięło mi się to i wymyśliło zanim dowiedziałem się kilka razy na rozmowach kwalifikacyjnych, że jestem za kreatywny i bym się nudził na rozmaitych stanowiskach. Pewnie bym, teraz już się nigdy nie dowiem, więc czemuż miałbym w to nie wierzyć. Zwłaszcza, że to taka wygodna wymówka – byłem za kreatywny, za dobry, za artystowski, świat mnie nie docenił, jeszcze pożałuje i takie tam.
Oczywiście to bzdura. Świat na szczęście sobie świetnie beze mnie radził i poradzi sobie też. A żałować mogę tylko ja. Póki co, nie żałuje. Jest jak jest.
I wtedy puściłam się za Blackberry – mówi czarnoskóra nastolatka na filmie. Nie widzimy jej twarzy, są tylko tajemnicze ujęcia na kolana, buty i rękę pełną bransoletek. Serio, dziewczyno – myślę sobie – zrobiłaś to za Blackberry? Nie było nic lepszego?
InRealLife to jeden z tych typowych filmów dokumentalnych o nowych technologiach. Jest jak twór polskiego blogera – Przestarzały, niedokładny, chaotyczny i bez pomysłu. Za to pełen własnej miłości i wiary w swoją misję.
W czasie półtoragodzinnego dokumenty poruszona jest większość tematów – prywatność, miłość, samotność, co to jest chmura, gry wideo, uzależnienie, telefony i era mobila. Ktoś się wiesza, bo mu grożą, ktoś znajduje miłość i robi coming out a wszyscy jednym głosem wieszczą koniec i straszą.
Widać od razu, że reżyser się spóźnił. Materiał jest przestarzały, mimo, iż premiera była pod koniec 2013 roku. Halo 3, BlackBerry, Xbox to świat, który już dawno minął. Materiał nie porusza też nowych tematów. Wszystko o czym mówi ma co najmniej 3-5 lat. W cyfrowym świecie to wieczność.
Znudzony wyciągam w kinie telefon i piszę na fejsie, że mi się tak sobie podoba. Tym samym staję się równy złym i zdegenerowanym cyfrowym tubylcom pokazywanym na ekranie. Moją uwagę skupiają znajome głosy. W filmie pojawiają się autorytety.
Ich lista jest typowa. Większość z nich znam i szanuję. Jest pani profesor Turkle, jest i publicysta Cory Doctorow. Jednak już sama konstrukcja daje do myślenia. Mamy bowiem zestawione ze sobą dwa światy – cyfrowych tubylców i cyfrowych imigrantów. Ci pierwsi są obserwowani niemal jak zwierzęta. Są nastolatki onanizujące się nałogowo do porno, są laski puszczające się za telefony, są samobójstwa i uzależnienia. W zasadzie jedyna historia z w miarę pozytywnym happy endem to spotkanie dwóch młodych gejów, którzy w finalnej scenie romantycznie stykają się komórkami, by wymienić dane po NFC. Całe kino oczywiście usłużnie wpada w śmiech, bo przecież co to ma wspólnego…
A ja nie rozumiem. Nikt mi nic tłumaczy. Nikt nie chce zrozumieć. Wszyscy straszą, lamentują, ale nie mówią co z tym zrobić. Bo chyba nikt nie wierzy, że da się to zatrzymać.
W jednym z poprzednich filmów o technoapokalipsie ktoś mądrze powiedział, że tak naprawdę nie wiemy co się dzieje. Wyniki badań są przeterminowane zanim się pojawią, bo nasza rzeczywistość jest już inna. Ale to chyba nie oznacza, że mamy się poddać i nic z tym nie robić.
Wszędzie hasła klucze – prywatność, dopamina, samotność, odłącz się i zwolnij. Ale świat wymaga od nas czegoś innego. Odłączeni ludzie mają po prostu gorzej, jasne, mogą być szczęśliwsi, ale muszą się wówczas pogodzić z faktem, że nie osiągną tego, co podłączony świat nazywa sukcesem.
Tak po prostu, bo nie.
Standardowe, memowe #jakżyć staje się nagle koszmarnie relewantnym pytaniem. Bo o ile kiedyś mogliśmy czerpać wzorce od naszych rodziców, dziadków, czy bohaterów z mediów wszelakich, o tyle teraz jest to niemożliwe.
To dlatego starsi tracą na znaczeniu. Kiedyś rady starców mogły służyć poradą młodszym pokoleniom, teraz po pewnym wieku ludzie absolutnie nie ogarniają tego co się dzieje dookoła nich. To już nawet nie jest magia, ale wroga, niezrozumiała i opresyjna technologia wymagająca od nich niezrozumiałych działań.
Owszem, natura ludzka się nie zmienia, ale wszystko inne dookoła pod koniec życia jest rzeczywistością rodem z science fiction. I taką, w której ledwo co sobie radzimy. Nie udzielamy rad, lecz potrzebujemy pomocy, by przeżyć.
Kto ma być teraz przewodnikiem? Kto ma udzielić porad? Kto powiedzieć #jakżyć? Cyfrowi imigranci? Nie, oni tylko straszą i lamentują. Nie dziwmy się więc, że cyfrowi tubylcy zdani tylko i wyłącznie na siebie stracili chęć, by się ze starszymi komunikować.