10 zasad ruchu drogowego w Azji

Miałem trochę nakłamać.. wróć, podkoloryzować notkę, żeby było ciekawiej. Wszystkie wydarzenia co prawda miały miejsce, ale chciałem trochę pozmieniać chronologię wydarzeń, żeby było ciekawiej. Wiecie, prawda czasu i prawda ekranu. Rzeczywistość przebiła jednak wszystko. Nie trzeba było wprowadzać zmian.

Nie pamiętam, czy już to pisałem, ale na wszelki wypadek powtórzę. Azja, a przynajmniej kraje, które odwiedziłem, to królestwo motorów. Są wszędzie, ma je każdy, służą do wszystkiego. Można nimi wozić turystów jak taksówką, można mieć przyczepkę z daszkiem, czyli tak zwanego tuk tuka, dla większej liczby pasażerów, inna przyczepka może służyć za przenośną kuchnię, a specjalne uchwyty czynią z nich ciężarówki. Są motory sklepy, motory restauracje, zapewne jakby dobrze poszukać znalazłyby się i motory z pługami czy też po prostu motory ciągniki.

IMG_6730

Doszło nawet do tego, że na motorze nauczyłem się jeździć i ja. Znałem tylko skutery, no ale tak się stało, że w górzystym rejonie Monte Kiri nikt takowych nie miał.

– Nie przejmuj się – mówił właściciel hotelu – jeździ się tak samo, szybko złapiesz. Nie byłem co do tego przekonany. Do tłumaczeń, że nie umiem dołożyłem też informację, że na motor to ja nie mam prawa jazdy. Skwitował to wzruszeniem ramion.

Faktycznie – jeździło się prawie tak samo. Choć przyznaję, zmiana biegów na początku do najprostszych nie należała.

– A kask? – zapytałem naiwnie – A po co ci? – szczerze zdziwił się właściciel – przecież tu prawie nie ma policji.

No właśnie – z tą policją chciałem nakłamać, bo nie wiem, czy wiecie, ale jak wszystko w Kambodży i policja jest właśnie skorumpowana. A ich ulubionym przewinieniem, za które płaci się od 1 do 10 dolarów jest jazda z włączonymi światłami w dzień.

No i tak sobie policzyłem, że jadę po piwie, bez kasku, bez prawa jazdy motorem, w którym jak się okazało, nie działał prędkościomierz i tylne światła. A ja wcześniej wypiłem piwo. No ale zgodnie z obietnicą policji nie spotkałem, za to zmierzyłem się z drogami krajowymi, które w Polsce miałyby kategorię offroad. Zmieniać biegi się nauczyłem, wyprzedziłem na trzeciego ciągnik marki Białoruś, który wyprzedzał słonia i wtedy wpadłem na to, że do tej historii wsadzę też i policjanta.

2f9b53ea7c4011e390610e1acc8eda8b_8

Wtedy zobaczyłem motor na którym jechały 3 osoby. Po kambodżańskich wertepach jechało małżeństwo z babcią. Mąż kierował, babcia siedziała w środku a jego żona trzymała kij, do którego przeczepiona była kroplówka. Wtedy stwierdziłem, że nie ma sensu zmyślać tej policji. I tak mi nikt nie uwierzy.

I bym o tym wszystkim zapomniał gdyby nie moje zderzenie z transportem miejskim w Sjagonie… wróć – Ho Chi Minh. To piękne miasto i z miejsca się w nim zakochałem, ale teraz nie o tym, a o drogach. Co tam się dzieje to masakra. Liczba motorów na metr kwadratowy przekracza ludzkie pojęcie. Zobaczycie zresztą na zdjęciach. Natomiast ja postarałem się zebrać zasady ruchu w 10 prostych przykazaniach.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Pojazdy
1. Znaki drogowe i sygnalizacja świetlna są dla turystów
2. Kierunek jazdy wyznacza większość poruszających się motorów
3. Częste trąbienie zwiększa twoje bezpieczeństwo
4. Parking to przestrzeń pomiędzy budynkiem a jezdnią

5. Szczególną uwagę należy zwrócić na pieszych, którzy mogą wymuszać pierwszeństwo na chodnikach
6. Autobusy mają pierwszeństwo nad samochodami, samochody nad motorami, motory nad skuterami, piesi w butach nad roeramni, rowery nad pieszymi w klapkach

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Piesi
1. Znaki drogowe i sygnalizacja świetlna są dla turystów
2. Przez ulicę można przechodzić w dowolnym momencie
3. By przejść przez ulicę należy:
– iść wolno, acz stanowczo
– nie okazywać strachu
– nie patrzeć w oczy kierowcom
– pod żadnym pozorem się nie zatrzymywać
4. Na chodniku szczególną uwagę należy zwrócić na nadjeżdżające i wyprzedzające się motory

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dla mnie sprawdzało się zawsze. Zwłaszcza to przechodzenie przez ulicę, które tu wcale proste nie jest.

Mam nadzieję, że się Wam przyda.

Party bus

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Padłem, wstałem, wytrzeźwiałem i poszedłem na imprezę. Wszystko na odwrót. Wszystko przez to, że zachciało mi się być rycerzem w lśniącej zbroi. No i przez Jamesa.

Pół Irlandczyk pół Rumun. Pijany, niezorganizowany, z rozsypanymi rzeczami i pomalowany. Jak mówił – z wczorajszej imprezy. Był pełen sprzeczności, naiwności, a jego niebieskie oczy podkreślała spódniczka, którą nosił założoną na spodenki.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

– Ej, nie zachowuj się jak dupek – w sumie sam nie wiem, czego to powiedziałem. MIałem gdzieś, że był pijany, nie przeszkadzało mi, że puszczał swoją muzykę na małym głośniczku. Nawet to, że palił w busiku było dla mnie ok. Nie było dla Joy – siedzącej obok mnie Chinki. I tak oto po kilkudziesięciu latach życia odkryłem, że czasami potrafię i sam siebie zaskoczyć dobrym uczynkiem.

O dziwo James się posłuchał, przeprosił i zaczął się tłumaczyć. Po czym wyciągnął brandy. To zdefiniowało wieczór. W trakcie podróży wspólnie odkryliśmy, że najbardziej międzynarodowym sygnałem przystanku na fajkę nie jest ani wee wee, ani pee pee a zupełnie niemłodzieżowe toilet. Próbowaliśmy upić Chinkę przekonując ją, że w sumie każdy powód jest dobry, żeby wypić, a zwłaszcza, jak ktoś jest chory, bo ku zdrowotności. Opowiedzieliśmy sobie historie życia (moja ciekawsza), dowiedziałem się, że Polacy na budowach w Anglii narzekają na Litwinów, że zabierają im pracę i ofiarnie skończyłem butelkę, jako ten bardziej odpowiedzialny. Dokupiliśmy oczywiście piwo na stacji – w końcu Polak, Irlandczyk dwa bratanki, nie? No i finalnie James po wielu nieświadomych próbach w końcu rozwalił swojego laptopa o podłogę.

– To tylko rzeczy – skomentował. – Ale wiesz ile to kosztowało? – dodał zaraz potem.

I wtedy zrozumiałem jak ogromną nienawiść musieli budzić tu amerykańscy żołnierze. Pomiatający ludźmi, szastający dolarami, pijący i palący tam gdzie nie wolno. 23 letni Jamesowie z Ameryki mówiący o wolności zarabiającym grosze wieśniakom, czyniący z ich córek dziwki, agresywni i pijani. I z bronią. Siedziałem, piłem i w wyobraźni cofałem się w czasie do lat 60. Analogie tworzyły się same.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Jamesa nienawidzili równo wszyscy, którzy nie spali i nie pili. Za to, że rzucał w kierowcę dolarami by móc palić, za to, że głośno puszczał muzykę, za to że palił, gdy niewolno. On bełkotał o wolności i opresyjnym państwie Amerykańskim i faszystach z Anglii – ja widziałem za oknem dziesiątki ciężarówek przywożących robotników do fabryki. Ludzi, którzy za miesiąc ciężkiej pracy zarobią ok 300zł.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

James w końcu odpłynął w krainy własnej fantazji. Dokładnie w momencie, kiedy w jakimś dziwnym przebłysku zacząłem analizować, czy przypadkiem taka mini z falbankami nie powinna stać się plażowym standardem. Wtedy uaktywniła się Joy. I Było jej przykro.

W Kambodży nie ma powszechnego dostępu do Internetu, nie tak jak u nas – tłumaczyła – tu nie można tak po prostu dowiedzieć się wszystkiego. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Chiny – kraj który wyłączył serwisy społecznościowe, cenzuruje sieć, usuwa niewygodne informacje staje się nagle oazą wolności. Potem zrozumiałem.

Chińskie imperium Joy kolonizuje ten kraj. Wysyła swoich nauczycieli języka, remontuje, buduje drogi, stawia fabryki. W delikatny sposób uzależnia od siebie i swoich pieniędzy. A wysłali przedstawiciele muszą wierzyć i szerzyć dobrą nowinę. Jeżeli oni w nią by nie uwierzyli, to jak mają przekonać innych?

A o techno w Phnom Penh nie ma co mówić. To zdjęcie mówi wszystko.

Brak dróg zaskoczył drogowców

Jeżeli kamień wystrzelony spod kół pędzącego z naprzeciwka samochodu uderza w rękę prowadzącego skuter na trasie Kampot – Kep w Kambodży, tak, iż klnie on równo 10 minut na czym świat stoi, to z jaką prędkością musiał on się poruszać? Pytam, bo nie wiem – ze wskaźników działał tylko ten od paliwa.

„Te drogi w Kambodży to jakiś nowy poziom abstrakcji” – powiedział mi jeden znajomy podróżnik. Rzucił tworzenie gier, spakował się i też go poniosło do Azji. Poza szeregiem ważnych wskazówek (kup alkohol bo potem drogo, obejrzyj Same Same, zamiast iść na Killing Fields, przeczytaj moją notkę) wspomniał o drogach, a w zasadzie o tym, co je zastępuje. Nie dowierzałem, aż nie sprawdziłem.

Kambodża to kraj, który miał chyba bardziej przegwizdane od Polski. A pod koniec lat 79 dopadli ich Czerwoni Khmerzy. Przez dopadli rozumiem tu – doszli do władzy, bo to ich ich ludzie niestety byli. Żadni najeźdźcy. Komunizm im zrobili taki, że się nawet okoliczni czerwoni przestraszyli. Zero kompromisów,. równamy wszystko z ziemią. Tak totalnie wszystko.

Zabijamy inteligencję, mnichów, wykształconych i ludzi w okularach, bo oni na pewno po szkołach. Rozbijamy rodziny, przenosimy w kółko ludzi, niszczymy zabytki. Czysta karta. Nie zostaje nic. Przez 4 lata w Kambodży prawdopodobnie nie urodziło się żadne dziecko. A to oznacza, że nie ma tu ludzi w moim wieku. Dziwne uczucie.

To niszczenie wszystkiego nie obeszło się też bez rozwalenia dróg. Po co niby ludzie mają podróżować? I tych dróg do teraz nie ma. Droga Kampot – Kep dużo mi powiedziała o życiu. Wyjaśniła też zagadkę dlaczego nie ma tu małych, cienkich samochodów. Wszyscy jeżdżą terenówkami. To zwykły Darwin – inne auta nie mają szans na tych drogach. Przeżywają najtwardsze.

Wyjeżdżając z miasteczka czułem się trochę jak na dzikim zachodzie. Utwardzony beton przeziera spod czerwonego chyba błota, które kiedyś wylała rzeka.Rząd domów po obydwu stronach, brakuje tylko saloonu i rewolerowców na ulicy. Człowiek aż czuję cywilizacyjną przewagę tego ośrodka nad innymi z powodu zbudowania tam drogi. Coś, co dla nas wydaje się standardem, tu jest obietnicą lepszego jutra.

Dalej jest już nieco lepiej. Jedzie się po kamieniach. Kurz, pył, tryskające spod kół kamienie to norma.Ale to nie wszystko, jak możecie zobaczyć na zdjęciach atrakcji jest dużo więcej. Okresowo kończące się drogi to jedna z nich. Jedzie sobie człowiek, jedzie, a tu myk – zagrodzone tak, że ominąć ciężko. Trzeb zjechać na drugi pas. A tam ciężarówki już czekają na czołowe.

Do tego wszystkiego dowiedziałem się w końcu co znajduje się w sprzedawanych wszędzie litrowych szklanych butelkach po Pepsi. Na starcie myślałem, że to woda, potem – z powodu koloru – obstawiałem herbatę. Odpowiedź jest dużo prostsza – to benzyna. Przy każdej budzie można je kupić a uczynne dziecko zwykle nawet samo wleje je przez lejek z sitkiem do baku. Stacji benzynowych mało, więc w ten sposób udało się i ten problem obejść.

No a jeżeli nastanie taka potrzeba, to każdy ma w swoim obejściu całkiem sporo Koktajli Mołotowa.

Będę od dziś z szacunkiem spoglądał na polskie drogi.

Burzliwe życie kierownika busika

Jedną z bardziej tajemniczych rzeczy, z którymi dane było mi się spotkać w Kambodży, czy też nawet generalnie w Azji to transport.

Pominę tu takie przyziemne sprawy jak punktualność czy podawanie chociażby przybliżonej wartości czasu podróży. Zdarza się każdemu przecież wyruszyć półtorej godziny po czasie i dojechać nieco później, prawda? Skoro kierowca spóźnił się by dowieźć cię na prom na 7:30 i dojechał dopiero o 8:00 to chyba powinieneś być wdzięczny, że statek rusza dopiero o 9:00.

Jestem też w stanie zrozumieć, że fakt, iż ktoś nie mówi prawdy, nie musi wcale oznaczać, że kłamie. Wygodny dojazd na prom, okazuje się być ciężarówką, na którą tubylcy upychają białych jak sardynki w puszce wraz z ich bagażami? Nikt nie mówił przecież, że to nie będzie ciężarówka. A z tym upychaniem białych – pozwólcie, że jeszcze trochę podryfuję – to w ogóle czasami wygląda trochę jak sport narodowy. Podróż z Bangkoku do Siem Reap w Kambodży przeżyłem w minibusie obliczonym na 12 małych azjatów wraz z 10 dużymi europejczykami i ich bagażami. Najweselej miało dwóch Niemców, którzy wsiedli ostatni z informacją, że w tych warunkach będą jechać tylko 15 minut do „odpowiedniego autobusu”. Zrozumienie, że nie powiedziano im prawdy, ale też i nie powinni czuć się oszukani zajęło im kolejne 4 godziny podróży. Zresztą preferowany przez kierowcę tryb jazdy nie pozwalał za bardzo skupić się na przeszłości czyniąc przyszłość i przetrwanie głównym obiektem myśli pasażerów z Zachodu. Bo o drogach jeszcze nie pisałem, prawda?

Ach Kambodżańskie drogi… Starszym uczestnikom ruchu podróżującym na trasie Warszawa – Lublin mało rzeczy wydać się może straszne. Wyprzedzające się na trzeciego tiry mogły budzić grozę u zagranicznych turystów, ale nie ruszały nic a nic polskich wojowników dróg. Tu do kolekcji wrażeń należy dodać totalny brak latarni i okresowe kończenie się trasy. Ot, nagle mamy znak i zamiast asfaltu pojawia się polna dróżka. Wszyscy na siebie trąbią, wyprzedzają się na trzeciego, światła na skrzyżowaniach traktują bardziej jak wskazówki, a nie coś, czego należy przestrzegać. Słowem – wrażeń dużo, nawet na krótkich odcinkach.

Skoro znamy już całą scenerię czas o naszych głównych bohaterach. Jak już wspominałem wcześniej czas podróży i godziny odjazdu to rzecz mocno relatywna i zależy od subiektywnego poczucia czasu kierujących pojazdem. A że Kambodżanie robią wszystko razem i mają duże rodziny, w związku z tym i spraw do załatwienie przed wyjazdem dużo. Tak więc cała wycieczka kręci się po mieście odbierając a to ryż od babci, a to podwożąc synową z córką do szkoły, a to dając komuś pieniądze. To jedno z lżejszych wyjaśnień, jakie przychodzi mi do głowy, bo przecież równie dobrze można by rozwozić po mieście narkotyki, odbierać dolę od dilerów, a od okolicznych chłopów zbierać opium do dalszej obróbki. Zwłaszcza, że parę scen – typu – kierowca rzuca zwitek banknotów na pobocze, czy przerażony chłop biegnie z dwiema siatkami czegoś do rzadkości nie należały.

I w sumie dobrze, zawsze jest temat na blogonotkę. W końcu o komedii, którą puścili nie mogę nic a nic napisać poza tym, że nie rozumiałem dlaczego inni się śmieją.

A wifi oczywiście było. Ale nie działało – jak w Polskim Busie.

Sprzedaj mi swoją biedę

Płyniemy razem łódką. Poza mną jest dwóch Khmerów obsługujących łódź i śmieszny napis nad nimi. „Ja zadowolony z pokazywania tobie rzeka i pływająca wioska. Jeżeli ty zadowolony daj napiwek kierowcy” czytam. Śmieję się w myślach. Na głos nie wypada.

Kambodża to biedny kraj. Jeden z najbiedniejszych w całej Azji. Wizyty w Hong Kongu, Singapurze, Dubaju czy Bangkoku mogą u Warszawiaka spowodować kompleks małej stolicy. Tu jest inaczej – czas się zatrzymał i szklanym okiem aparatu można zobaczyć sceny jak z programu National Geographic. Ludzie piorą ręcznie w rzekach, rybacy wypływają rano na połów, kobiety ścinają trzcinę cukrową. Słowo daję, że Kambodża oferuje wszystko, co przeciętny Polak widzi w głowie po usłyszeniu frazy „daleka Azja”.

Biedę widać, czuć i co ciekawe – również się nią handluje. Bezdomni, małedzieci, handlarze, sprzedawcy czy kalecy chętnie pozują do zdjęć pokazujących ich niedostatki – za łandolarpliz oczywiście. Dzieci pracują tu od najmłodszych lat nie tylko wraz ze swoimi rodzicami, ale też i ucząc się sztuki sprzedania swojej biedy. Jestem głodny, dasz mi dolara? – pyta się mnie mały chłopczyk. Wcześniej widziałem, jak zsiadł z motoru wraz z bratem, przywieziony chyba przez swojego ojca, by naciągać turystów. Milczę. Dlaczego? – ponawia pytanie chłopiec. Widać, ze wie, co robi. Serca białych kobiet miękną szybko, za chwile dziecko wraca do swojego opiekuna z kilkoma dolarami.

A tutaj to sporo.

Jakby o tym pomyśleć, to lepsze to niż sprzedawanie dzieci pedofilom, czy do burdeli. Dopiero teraz dojechałem do bardziej turystycznej części Kambodży. A tu wszędzie plakaty mówiące o tym, by dzieci chronić. A jest przed kim.

Okazuje się, że ta bieda to jedno z dóbr narodowych Kambodży. Wszyscy turyści z aparatami trzaskają foty ciężko pracujących ludzi, ruder służących za mieszkania czy ubogich strojów. Słowne współczucie, okrzyki niedowierzania, czy opowieści o ekstremalnych warunkach Kambodżan to standard. I dobry icebreaker na wyjeździe. Zawsze jest o czym opowiedzieć nieznajomemu.

Turyści przyjeżdżają, dowiadują się o Czerwonych Khmerach, Polach Śmierci, komunizmie, biedzie i korupcji, zszokują się, porobią fotki, rozdadzą te parę dolarów i wrócą do swoich krajów z pakietem zachowanych na Instagramie wspomnień.

I w sumie nie mam nic przeciwko temu. Na świecie mamy mnóstwo organizacji, które chcą pomóc, banków udzielających pożyczek i tym podobnych. Jak ktoś chce, to może. Reszta niech płaci podatki i wspiera dany kraj wydając tam swoje pieniądze,.

Wkurza mnie tylko to żerowanie biednych na biedniejszych.

Pływające wioski to jedna z atrakcji Kambodży. Na Tonle Sap- największym jeziorze Azji i wpadających do niego rzekach osiedlili się Wietnamczycy. Żyją jak Cyganie. Zamiast wozów mają pływające domy. Zresztą to mało powiedziane – są tam całe wioski. Ze szkołami, sklepami, warsztatami i tym wszystkim, co ludziom do życia niezbędne. A mieszkają tam ludzie bardzo biedni. Ich jedyny posiłek to ryby i ryż. Codzienność to walka o przetrwanie – zdobycie pożywienia, nie utopienie się podczas połowów, nie bycie pożartym przez krokodyle. Sierot tu dużo, mają nawet dla nich osobny internat.

‚Wpływamy do wioski. Silnik starej łódki wyje głośno. Zresztą innych turystów też słychać. A jest ich dużo. Robią zdjęcia, pokazują sobie mieszkańców palcami. No istne z kamerą wśród zwierząt. Przewodnik łamanym angielskim mówi mi ile osób ginie co roku, jak jest tu ciężko. I że przy nich Kambodżanie są naprawdę zamożni. Czuję, że moja wizyta może zrobić coś dobrego, że z pieniędzy które zapłaciłem, część pójdzie dla mieszkańców. Potrzeb mają dużo, więc każda kwota się im przyda.

– Nie, oni nic nie dostają – uświadamia mnie przewodnik. Moja firma po prostu pokazuje ich turystom i zbiera całą kasę. Nie dzieli się z nimi.

Nic dziwnego, że wyglądali na wkurzonych. Mnie też to wkurza.

Dopiero masaż ukoił moje nerwy.