Historia pewnej marynarki

Dokładnie trzy lata zajęło mi zrealizowanie tego pomysłu. Czyli – wziąć najbardziej kanoniczną bluzę dresową, oderwać od niej rękawy i wszyć do eleganckiej marynarki. Design wydawałoby się prosty, ale zawsze na drodze stawało mi coś… A to nie było odpowiedniej marynarki w ciuchlandzie, a to akurat bluz nie było czy w końcu cała zabawa robiła się za droga. Musiałem wyjechać do Tajlandii, żeby się udało.

Khao San to jedna z ulic turystycznej części Bangkoku. Są tam dziesiątki barów, salonów z tatuażem, sklepów z tanimi ciuchami, straganów z bransoletkami i naganiacze pracujący dla krawców.

View this post on Instagram

Lejemy dużo wody, nie sprawdzamy dowodów

A post shared by Piotr Gnyp (@toread) on

Zaczepiają prawie każdego pokazując katalog Bossa i wołając – hej mister, niska cena, markowy garnitur, chodź! Po kilku odmowach w końcu stwierdziłem – czemu w zasadzie nie – i za jednym z nich poszedłem.

Oj ciężko było krawcom zrozumieć mój koncept. Chcieli go ugrzecznić, sami uszyć rękawy czy też podbijali cenę mówiąc, że to niemożliwe. W końcu jeden z nich, bodajże czwarty czy piąty w kolejce zgodził się na mój plan i podał sensowną cenę. Ustaliliśmy, że to ja wybieram bluzę, on robi resztę.

Nie byłem pewien efektu. Pomysł był na tyle zwariowany, że liczyłem się z możliwością porażki. Ale za 200zł warto było zaryzykować. Efekt możecie zobaczyć powyżej. Mi się podoba BARDZO. Krawiec również był niesamowicie dumny ze swojego dzieła.

A droga powrotna do hotelu to było dopiero coś. Zatrzymał mnie dosłownie KAŻDY krawiec na Khao San z pytaniem gdzie to kupiłem i za ile. Gdy mówiłem, że to uszyte na zamówienie od razu pytali u kogo. Badali materiał i sposób uszycia. Przez chwilę stałem się atrakcją dla tubylców.

Jeżeli więc zobaczycie więc taki design, to wiedzcie, że byłem pierwszy. A co!

PS Spodnie też zamówiłem i też nie są do końca normalne. Jak przyjdą, to też się pochwalę.

Cudem uniknąłem śmierci

– Z żalem informujemy, że nasz pokładowy system rozrywki uległ awarii. Naprawa może potrwać do 20 minut – informuje mnie zalotnie głos stewardessy. Póki co widzę tylko restartujące się w kółko terminale. Z zapisów na ekranie wnioskuję, że całość stoi na dystrybucji Red Hat. Linuks – mruczę sobie pod nosem, pełen ciepłych uczuć do tego systemu operacyjnego.

Szanse na dokończenie oglądania paru dostępnych odcinków Brooklyn 99  maleją do zera. Korzystam z faktu, że jest jeszcze jasno i zabieram się za czytanie lokalnych gazet. Na szczęście są po angielsku.

View this post on Instagram

Kici, kici. Prawie się nie bałem

A post shared by Piotr Gnyp (@toread) on

Zaczynam czytać i włos mi się jeży na głowie. Oderwany od codzienności, zajmujący się głaskaniem tygrysów, pływaniem, poznawaniem obcych kultur i realizowaniem wariackich pomysłów modowych na chwilę przestałem interesować się tym, co dzieje się na świecie. A wygląda na to, że nadciąga apokalipsa jakaś.

Na pierwszym miejscu oczywiście informacje o stanie wyjątkowym w Bangkoku. Śmieszna sprawa – byłem niechcący w samym środku tych protestów. Widziałem jakieś przemówienia, z których ni w ząb nic nie rozumiałem, przyglądałem się protestującym, porobiłem parę fotek. Teraz okazuje się, że ktoś w ten tłum wrzucił wieczorem dwa granaty. Byli ranni.

Stan wyjątkowy obejmuje zakaz zgromadzeń, kontrolę komunikacji elektronicznej, aresztowania podejrzanych i godzinę policyjną. Teraz wyjaśnia się, dlaczego nagle hotele i salony masażu obniżyły swoje ceny o połowę. 47 krajów odradza przyjazd do Tajlandii, Singapur drastycznie redukuje ilość lotów do tego kraju.

– Na lotnisko? – pyta się mnie krawiec, oddając mi moją nową marynarkę – Musisz wyjechać co najmniej cztery godziny wcześniej. Mogą być korki. – Sam nie jest zainteresowany protestami. Boi się, że być może wybuchnie tu kolejna komunistyczna rewolucja. Dziwnie to brzmi w salonie krawieckim na Kaoh San – turystycznym centrum. Korków oczywiście nie ma, w Warszawie po spadnięciu śniegu są dużo większe. Z pozycji turysty ciężko zobaczyć jakieś zmiany. No może te barykady i worki z piaskiem, które widzę na jednej z ulic dają poczucie, że faktycznie coś jest nie tak.

Przewracam stronę – w Kambodży dalej strajkują. Pamiętam, że jedna ze znajomych publicystek gdy tylko dowiedziała się, że jestem w Phnom Penh od razu zapytała się, czy wszystko jest ok. – Wczoraj zastrzelono tam trójkę ludzi – mówiła zaaferowana. Przejeżdżałem wtedy przez centrum, nic nie widziałem. Fakt, na każdym rogu był patrol wojska, ale poza tym – życie toczyło się w najlepsze. Odbył się nawet nieudany koncert techno.

Kolejny artykuł – moje poczucie zagrożenia znowu rośnie. Afera, jak z filmu. Gdzież tam naszym politykom, do tego co się dzieje w Indiach. Na zdjęciu zadbany starszy minister i elegancka kobieta. A w tle – romans, domniemane morderstwo i przedawkowanie narkotyków. Gwiazda lokalnych mediów okazała się niezbyt niedostępna dla dystyngowanego polityka. O znajomości dowiedziała się żona. Pech chciał, że kilka dni później znaleziono ją martwą w hotelu. Powód – narkotyki.

To może Wietnam – wspominam bardzo miło, dziwny, ale i cudowny kraj. Jest, widzę artykuł. Nagłówek głosi – Ptasia grypa, są pierwsze ofiary. Świetnie. Do tego zaginął ranger, hodowcy ryżu strajkują, prognozy ekonomiczne z powodu stanu wyjątkowego idą w dół.

Błądzę po tej Azji już miesiąc. Nie po kurortach – a po wioskach, mieścinach, rozmawiam z mieszkańcami, jeżdżę z nimi autobusami po bezdrożach. Wiem, że jestem biały, wiem, że mało wiem. Ale staram się zrozumieć. Może zastany świat nie był tam rajem, ale teraz mam wrażenie, że cudem uniknąłem śmierci.

Proszę o coś mocniejszego na uspokojenie. Okazuje się, że stewardessa jest z Polski, a dokładniej z Krakowa. Zaczynamy rozmawiać. Myślę sobie, że skoro tu jest tak źle, to może chociaż u nas – w Polsce – pod płaszczykiem Unii jest jakoś lepiej.

A gdzież tam. U nas to dopiero się dzieje. Jakieś zaginione pociągi, minus 20, korupcja, afery i skandale takie, że wszyscy na całym świecie słyszeli, a my mamy się wstydzić. Ja nie słyszałem, co prawda i też za bardzo się nie poczuwam, ale może powinienem posypać głowę popiołem? „Sorry, taki mamy kraj” – chciałoby się powiedzieć. I co z tego, dodać zaraz potem. Przynajmniej z oddali wygląda to całkiem zabawnie.

Na straganie w dzień targowy

Podeszły do mnie gdy wypłacałem z bankomatu zawrotną sumę 2 milionów czegoś tam. Tym razem nie udało mi się załapać nazwy lokalnej waluty. Tajskie baty, kambodżańskie riele… ale tu w Wietnamie za cholerę nie wiedziałem, co tak naprawdę wypłacam. Zresztą czy nazwa jest tak naprawdę ważna? Ważne, że bez kalkulatora tu ani rusz.

– Hej, masz chwilę czasu? Jesteśmy studentkami, uczymy się angielskiego i chciałybyśmy się podszkolić rozmawiając z cudzoziemcami – dwie, ładne, mówiące po angielsku. Pech chciał, że ja akurat czasu nie miałem. Spojrzałem na telefon (zabawne, chciałem napisać na zegarek, ale w porę się zreflektowałem), miałem kilka minut. – OK, ale mam naprawdę mało czasu – zmieścimy się w 15 minutach?

Zmieściliśmy się. A mowa była o tym, jak bardzo zakręcony jest Wietnam, a w zasadzie ta turystyczna część, którą dane mi było zobaczyć. Burger King przy sierpie i młocie, reklamy zachodnich sklepów zachęcające do polajkowania ich fanpejdży na zakazanym w Wietnamie Facebooku czy propagandowe plakaty wietnamskich żołnierzy walczących o pokój wiszące obok wszechobecnych jabłuszek Apple.

– Teraz to w ogóle jest ciekawy czas – mówi jedna ze studentek – dopiero co był sylwester, a już 31 stycznia mamy chiński nowy rok. Rok konia. To chyba twój znak – dodaje. Faktycznie, w tym roku powinno być nieco lepiej. Ale nie to mnie interesuje – Czyli który będzie teraz rok według chińskiego kalendarza – pytam. 2014 – pada odpowiedź.

Zajmuje mi to chwile, ale w końcu łapię, gdzie leży błąd w rozumowaniu. – Nie no, 2014 minęło od narodzin Chrystusa. Chińczycy przecież nie mogą liczyć swoich lat od tego wydarzenia. – tłumaczę. – Ach, w takim razie to będzie 2013 – mówi z przekonaniem druga ze studentek.

W kraju gdzie młodzież nie wie, którego roku nadejście zaraz będą świętować, a turyści gubią się w lokalnych cenach handel kwitnie. Po jednej oficjalne sklepy Prady, Ralfa Laurena, po drugiej targ z podróbkami, gdzie kupić można wszystko. Nawet oficjalne klapki Apple.
W zasadzie turysta nie ma w byłych Indochinach żadnych szans. Kiedyś myślałem, że najlepszymi sprzedawcami są Arabowie. Myliłem się. Azjaci sprzedali by im ich własne paliwo po zawyżonej cenie, tak że tamci czuliby się, jakby to był interes życia.

Tu nawet nie trzeba za bardzo oglądać produktów. Handlarze albo podtykają ci najcenniejsze wyroby, albo pytają się czego szukasz. Na pewno to znajdą. Pierwszy kontakt wystarczy, zachodni turysta prawdopodobnie już wówczas dokonał zakupu chociaż jeszcze o tym nie wie. Sprzedawca cały czas pilnuje, by nie spoglądać na inne stragany. – Na co patrzysz? – pyta kontrolnie – też to mam. Zaraz ci pokażę. Najgorsze w sumie jest to, że nigdy nie wiadomo ile tak naprawdę należy zapłacić. Wcześniej wydawało mi się, że połowa ceny to dobra oferta. Niestety często okazywało się, że i tu przepłaciłem.

Klienta nie wolno wypuścić z rąk. Idzie do bankomatu? Świetnie, sprzedawca pokaże drogę i przypilnuje, by kupca nie przejął nikt inny. Chce odejść, bo za drogo? Natychmiast pada prośba o zaproponowanie własnej ceny. I ten osobisty kontakt….

Skąd jesteś? Na jak długo? Jak masz na imię? Normalnie tego nie robię, ale niech ci będzie, dla ciebie specjalna cena. Tak, to faktycznie niskiej jakości, tu mam nieco lepsze. I tak do upadłego, aż kupisz, albo uda Ci się odjeść od stoiska. Najlepsi mają nawet przygotowane listy we wszystkich językach świata sławiące ich uczciwość i oddanie, które niby to dostali od wdzięcznych klientów. To nic, że każdy z nich brzmi dokładnie tak samo.

Zwycięzcą w negocjacjach poczułem się tylko dwa razy. Po raz pierwszy, gdy dziecko sprzedawczyni nauczona widocznie by nie kłamać pokazało mi na palcach ile naprawdę kosztuje kapelusz, przez co cena spadła z 10 do 2 dolarów. Drugi raz sprzedawczyni machnęła się w cenie i podała mi tę niższego modelu. Co mnie zdziwiło to fakt, że mimo jęku zawodu i wyraźnego wkurwu w oczach cenę utrzymała. W sumie – słowo się rzekło.

Czy jest to męczące? Na dłuższą metę tak. Wiem, że w moim plecaku jest masa rzeczy, których kupna nie planowałem, a które w jakichś magiczny sposób nagle okazały się mi niezbędne. Bo przecież szkoda przegapić takiej okazji.

Z drugiej strony czy nie po to chodzi się na azjatycki targ?

Polskie gry są wszędzie

Możecie się śmiać, ale znalezienie pirackich gier w Sajgonie.. wróć, Ho Chi Minh do najprostszych nie należy.

W zasadzie to nie planowałem wyprawy w poszukiwaniu polskich gier na wschodzie. Zupełnym przypadkiem w Phnom Penh – stolicy Kambodży zapytałem się o Wiedźmina. Przyniesiono mi coś, co wyglądało, jak kolejna edycja specjalna tej gry z dodanymi postaciami Spider-Mana, Roszpunki i chyba Kapitana Ameryki.

Bomba, co?

W Sajgonie już tak prosto nie było. Owszem, na targu da się tu kupić podróbki prawie wszystkiego. Można kupić filmy i seriale na Blu-rayu i DVD, ale gier nie.

Serio. Łaziłem, pytałem i na słowa video game wszyscy kręcili głowami. Jeden z handlarzy wysłał mnie nawet do sklepu z oryginałami. Było tam i PS4 i Xbox One, ale polskich gier zero. Szukałem dalej.

– Tutaj za bardzo nie mamy gier – łamaną angielszczyzną tłumaczy mi całkiem ładna sprzedawczyni. – Ciężko znaleźć – dodaje. I faktycznie – nie ma. Jak kamień w wodę. Jedyny sukces to oferta kupienia piratów na Wii. Inne konsole i PC zostają skwitowane wzruszeniem ramion.

Już miałem się poddać, gdy okazuje się, że źle szukałem. To nie stoiska z pirackimi filmami, ale handlarze elektroniką mogą coś mieć. Co prawda paru z nich kręci głowami, ale jeden każe mi poczekać. – 5 minut – mówi, i podnosi telefon. Czekam.

Faktycznie, za parę minut pojawia się młody chłopak. Ze sobą ma tylko katalog. Proszę o pokazanie płyt, licząc na jakieś fantastyczne ilustracje, ale on kręci głową. – Wybrać, ja potem przynieść – mówi stanowczo.

Przeglądam katalog i proszę państwa – polskie gry prawie w komplecie. I Wiedźmin i produkcje Techlandu, Anomaly, a nawet Afterfall: Instanity. Brakuje mi jednak City…

Sniper, Ghost Warrior – mówię i imituję ruch celującego żołnierza z okładki. – Sniper 2 – też nic.

W końcu załapuje, przewraca parę stron i pokazuje mi Sniper Elite.

Gry City są w Sajgonie bezpieczne.

10 zasad ruchu drogowego w Azji

View this post on Instagram

Gotowi, do startu, start!

A post shared by Piotr Gnyp (@toread) on

Miałem trochę nakłamać.. wróć, podkoloryzować notkę, żeby było ciekawiej. Wszystkie wydarzenia co prawda miały miejsce, ale chciałem trochę pozmieniać chronologię wydarzeń, żeby było ciekawiej. Wiecie, prawda czasu i prawda ekranu. Rzeczywistość przebiła jednak wszystko. Nie trzeba było wprowadzać zmian.

Nie pamiętam, czy już to pisałem, ale na wszelki wypadek powtórzę. Azja, a przynajmniej kraje, które odwiedziłem, to królestwo motorów. Są wszędzie, ma je każdy, służą do wszystkiego. Można nimi wozić turystów jak taksówką, można mieć przyczepkę z daszkiem, czyli tak zwanego tuk tuka, dla większej liczby pasażerów, inna przyczepka może służyć za przenośną kuchnię, a specjalne uchwyty czynią z nich ciężarówki. Są motory sklepy, motory restauracje, zapewne jakby dobrze poszukać znalazłyby się i motory z pługami czy też po prostu motory ciągniki.

IMG_6730

Doszło nawet do tego, że na motorze nauczyłem się jeździć i ja. Znałem tylko skutery, no ale tak się stało, że w górzystym rejonie Monte Kiri nikt takowych nie miał.

– Nie przejmuj się – mówił właściciel hotelu – jeździ się tak samo, szybko złapiesz. Nie byłem co do tego przekonany. Do tłumaczeń, że nie umiem dołożyłem też informację, że na motor to ja nie mam prawa jazdy. Skwitował to wzruszeniem ramion.

Faktycznie – jeździło się prawie tak samo. Choć przyznaję, zmiana biegów na początku do najprostszych nie należała.

– A kask? – zapytałem naiwnie – A po co ci? – szczerze zdziwił się właściciel – przecież tu prawie nie ma policji.

View this post on Instagram

Droga krajowa

A post shared by Piotr Gnyp (@toread) on

No właśnie – z tą policją chciałem nakłamać, bo nie wiem, czy wiecie, ale jak wszystko w Kambodży i policja jest właśnie skorumpowana. A ich ulubionym przewinieniem, za które płaci się od 1 do 10 dolarów jest jazda z włączonymi światłami w dzień.

No i tak sobie policzyłem, że jadę po piwie, bez kasku, bez prawa jazdy motorem, w którym jak się okazało, nie działał prędkościomierz i tylne światła. A ja wcześniej wypiłem piwo. No ale zgodnie z obietnicą policji nie spotkałem, za to zmierzyłem się z drogami krajowymi, które w Polsce miałyby kategorię offroad. Zmieniać biegi się nauczyłem, wyprzedziłem na trzeciego ciągnik marki Białoruś, który wyprzedzał słonia i wtedy wpadłem na to, że do tej historii wsadzę też i policjanta.

2f9b53ea7c4011e390610e1acc8eda8b_8

Wtedy zobaczyłem motor na którym jechały 3 osoby. Po kambodżańskich wertepach jechało małżeństwo z babcią. Mąż kierował, babcia siedziała w środku a jego żona trzymała kij, do którego przeczepiona była kroplówka. Wtedy stwierdziłem, że nie ma sensu zmyślać tej policji. I tak mi nikt nie uwierzy.

I bym o tym wszystkim zapomniał gdyby nie moje zderzenie z transportem miejskim w Sjagonie… wróć – Ho Chi Minh. To piękne miasto i z miejsca się w nim zakochałem, ale teraz nie o tym, a o drogach. Co tam się dzieje to masakra. Liczba motorów na metr kwadratowy przekracza ludzkie pojęcie. Zobaczycie zresztą na zdjęciach. Natomiast ja postarałem się zebrać zasady ruchu w 10 prostych przykazaniach.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Pojazdy
1. Znaki drogowe i sygnalizacja świetlna są dla turystów
2. Kierunek jazdy wyznacza większość poruszających się motorów
3. Częste trąbienie zwiększa twoje bezpieczeństwo
4. Parking to przestrzeń pomiędzy budynkiem a jezdnią

View this post on Instagram

Parking

A post shared by Piotr Gnyp (@toread) on

5. Szczególną uwagę należy zwrócić na pieszych, którzy mogą wymuszać pierwszeństwo na chodnikach
6. Autobusy mają pierwszeństwo nad samochodami, samochody nad motorami, motory nad skuterami, piesi w butach nad roeramni, rowery nad pieszymi w klapkach

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Piesi
1. Znaki drogowe i sygnalizacja świetlna są dla turystów
2. Przez ulicę można przechodzić w dowolnym momencie
3. By przejść przez ulicę należy:
– iść wolno, acz stanowczo
– nie okazywać strachu
– nie patrzeć w oczy kierowcom
– pod żadnym pozorem się nie zatrzymywać
4. Na chodniku szczególną uwagę należy zwrócić na nadjeżdżające i wyprzedzające się motory

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dla mnie sprawdzało się zawsze. Zwłaszcza to przechodzenie przez ulicę, które tu wcale proste nie jest.

Mam nadzieję, że się Wam przyda.

Świat bez fejsa

Skończyłem czytać trylogię Ryfterów Petera Wattsa. Mocna rzecz, chciałem polecić i napisać recenzję, ale nie mogę. W Wietnamie Facebook jest zablokowany. A to oznacza, że nie mogę się zalogować do całej masy serwisów.

Oczywiście, jak ktoś chce, to się da. Facebook na iPhonie działa. Wycięty jest prawdopodobnie tylko z DNSów. Gorzej z Twitterem, jego odpalić się po prostu nie da. Nawet ze smartfona. Oczywiście sposobów na obejście tej niedogodności jest kilka. Wystarczy trochę pogooglać (google działa) i zaraz znajdzie się jakieś obejście. Chodzi o co innego.

Jestem leniwy. Przyznaję. Nie chce mi się zakładać kolejnych kont, pamiętać loginów i haseł. Zwykle, jeżeli gdzieś nie mogę zalogować się za pomocą Facebooka./Google, to po prostu nie korzystam z danego serwisu. Nie ma to dla mnie sensu. I zapewne nie jestem w tym odosobniony.

To dlatego fejs wytrzymuje tak długo i się nie nudzi. Jego funkcje zastępują nam kolejne usługi. Nie używam już innych komunikatorów, zamiast maila, też wolę wysłać wiadomość na tym serwisie. O kontach już pisałem. Nie jestem cyfrowym tubylcem, urodziłem się przed epoką powszechnego dostępu do internetu. Może nastolatki mają teraz inaczej, ale mi FaceBook jest po prostu potrzebny.

A teraz znalazłem sie w sytuacji, gdy go po prostu nie ma. Moja „zachodniość” zderzyła się z Azją i poległa. Nikt tu nie chce moich kart kredytowych, a na serwisy, z których korzystam, nie mogę się zalogować.

A przecież Facebook nie jest jedyny. Obok niego mamy Google, Wikipedię czy Twittera. Mieszkańcy USA zapewne mogliby dopisać jeszcze klika serwisów. To wszystko są narzędzia, na których opiera się nasza, zachodnia cywilizacja. Nauczyliśmy się na nich polegać i chyba nie za bardzo wyobrażamy sobie bez nich życie. A to wszystko są przecież prywatne firmy. Działanie tych usług to rzecz czyjegoś widzimisie.

OK, może fejs i twitter to za dużo, ale czy w świecie praktycznego monopolu firmy Google na usługi wyszukiwania informacji nie należy się zastanowić, czy przypadkiem, nie należy zablokować możliwości jej wyłączenia?

Ja wiem, że zaraz pojawi się ktoś, kto napisze, że na jej miejsce zaraz pojawią się dziesiątki innych,. W idealnym świecie zapewne tak, ale niestety, w takim nie żyjemy,. Zależymy od tej jednej. Zresztą tak samo od Wikipedii, czy chociażby głównych serwerów DNS.

Nie będę się zniżał do pisania, że technologia zmienia nasz świat. To tak zgrany banał, że zauważyli go nawet blogerzy. Napiszę co innego – co jeżeli zmienia nam się też ekonomia? Stare podziały przestają mieć znaczenie, bo zaczynamy żyć w świecie, gdzie nie ma niedoboru. O ile surowce naturalne, przestrzeń życiowa i tym podobne są ograniczone w świecie rzeczywistym, o tyle w tym wirtualnym wszystko dąży do nieskończoności. Ceny przestrzeni dyskowej i zasobów serwera dążą do zera, ilość produkowanego contentu rośnie. Jedyna, czego na razie nie możemy przeskoczyć to czas. To jedyna ważna stałą w wirtualnym świecie, resztę możemy kupić.

Normalnie nigdy w życiu nie napisałbym o nacjonalizacji. Ale gdzieś w głowie mam scenariusz, w którym znudzony bilioner, czy też na przykład Chiny, za pomocą szemranych działań giełdowych dla kaprysu wyłączają i googla i fejsa. Co wtedy? Jak długo zajęło by zachodowi dojście do siebie?

Przyznam, że nie wiem. Siedzę nad morzem, patrzę na palmy i jakoś szczególnie nie ciągnie mnie do researchu na słabiutkim hotelowym wifi czy taki scenariusz jest możliwy.

Mam nadzieję, że nie.

Party bus

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Padłem, wstałem, wytrzeźwiałem i poszedłem na imprezę. Wszystko na odwrót. Wszystko przez to, że zachciało mi się być rycerzem w lśniącej zbroi. No i przez Jamesa.

Pół Irlandczyk pół Rumun. Pijany, niezorganizowany, z rozsypanymi rzeczami i pomalowany. Jak mówił – z wczorajszej imprezy. Był pełen sprzeczności, naiwności, a jego niebieskie oczy podkreślała spódniczka, którą nosił założoną na spodenki.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

– Ej, nie zachowuj się jak dupek – w sumie sam nie wiem, czego to powiedziałem. MIałem gdzieś, że był pijany, nie przeszkadzało mi, że puszczał swoją muzykę na małym głośniczku. Nawet to, że palił w busiku było dla mnie ok. Nie było dla Joy – siedzącej obok mnie Chinki. I tak oto po kilkudziesięciu latach życia odkryłem, że czasami potrafię i sam siebie zaskoczyć dobrym uczynkiem.

O dziwo James się posłuchał, przeprosił i zaczął się tłumaczyć. Po czym wyciągnął brandy. To zdefiniowało wieczór. W trakcie podróży wspólnie odkryliśmy, że najbardziej międzynarodowym sygnałem przystanku na fajkę nie jest ani wee wee, ani pee pee a zupełnie niemłodzieżowe toilet. Próbowaliśmy upić Chinkę przekonując ją, że w sumie każdy powód jest dobry, żeby wypić, a zwłaszcza, jak ktoś jest chory, bo ku zdrowotności. Opowiedzieliśmy sobie historie życia (moja ciekawsza), dowiedziałem się, że Polacy na budowach w Anglii narzekają na Litwinów, że zabierają im pracę i ofiarnie skończyłem butelkę, jako ten bardziej odpowiedzialny. Dokupiliśmy oczywiście piwo na stacji – w końcu Polak, Irlandczyk dwa bratanki, nie? No i finalnie James po wielu nieświadomych próbach w końcu rozwalił swojego laptopa o podłogę.

– To tylko rzeczy – skomentował. – Ale wiesz ile to kosztowało? – dodał zaraz potem.

I wtedy zrozumiałem jak ogromną nienawiść musieli budzić tu amerykańscy żołnierze. Pomiatający ludźmi, szastający dolarami, pijący i palący tam gdzie nie wolno. 23 letni Jamesowie z Ameryki mówiący o wolności zarabiającym grosze wieśniakom, czyniący z ich córek dziwki, agresywni i pijani. I z bronią. Siedziałem, piłem i w wyobraźni cofałem się w czasie do lat 60. Analogie tworzyły się same.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Jamesa nienawidzili równo wszyscy, którzy nie spali i nie pili. Za to, że rzucał w kierowcę dolarami by móc palić, za to, że głośno puszczał muzykę, za to że palił, gdy niewolno. On bełkotał o wolności i opresyjnym państwie Amerykańskim i faszystach z Anglii – ja widziałem za oknem dziesiątki ciężarówek przywożących robotników do fabryki. Ludzi, którzy za miesiąc ciężkiej pracy zarobią ok 300zł.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

James w końcu odpłynął w krainy własnej fantazji. Dokładnie w momencie, kiedy w jakimś dziwnym przebłysku zacząłem analizować, czy przypadkiem taka mini z falbankami nie powinna stać się plażowym standardem. Wtedy uaktywniła się Joy. I Było jej przykro.

W Kambodży nie ma powszechnego dostępu do Internetu, nie tak jak u nas – tłumaczyła – tu nie można tak po prostu dowiedzieć się wszystkiego. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Chiny – kraj który wyłączył serwisy społecznościowe, cenzuruje sieć, usuwa niewygodne informacje staje się nagle oazą wolności. Potem zrozumiałem.

Chińskie imperium Joy kolonizuje ten kraj. Wysyła swoich nauczycieli języka, remontuje, buduje drogi, stawia fabryki. W delikatny sposób uzależnia od siebie i swoich pieniędzy. A wysłali przedstawiciele muszą wierzyć i szerzyć dobrą nowinę. Jeżeli oni w nią by nie uwierzyli, to jak mają przekonać innych?

A o techno w Phnom Penh nie ma co mówić. To zdjęcie mówi wszystko.

Brak dróg zaskoczył drogowców

Jeżeli kamień wystrzelony spod kół pędzącego z naprzeciwka samochodu uderza w rękę prowadzącego skuter na trasie Kampot – Kep w Kambodży, tak, iż klnie on równo 10 minut na czym świat stoi, to z jaką prędkością musiał on się poruszać? Pytam, bo nie wiem – ze wskaźników działał tylko ten od paliwa.

„Te drogi w Kambodży to jakiś nowy poziom abstrakcji” – powiedział mi jeden znajomy podróżnik. Rzucił tworzenie gier, spakował się i też go poniosło do Azji. Poza szeregiem ważnych wskazówek (kup alkohol bo potem drogo, obejrzyj Same Same, zamiast iść na Killing Fields, przeczytaj moją notkę) wspomniał o drogach, a w zasadzie o tym, co je zastępuje. Nie dowierzałem, aż nie sprawdziłem.

Kambodża to kraj, który miał chyba bardziej przegwizdane od Polski. A pod koniec lat 79 dopadli ich Czerwoni Khmerzy. Przez dopadli rozumiem tu – doszli do władzy, bo to ich ich ludzie niestety byli. Żadni najeźdźcy. Komunizm im zrobili taki, że się nawet okoliczni czerwoni przestraszyli. Zero kompromisów,. równamy wszystko z ziemią. Tak totalnie wszystko.

Zabijamy inteligencję, mnichów, wykształconych i ludzi w okularach, bo oni na pewno po szkołach. Rozbijamy rodziny, przenosimy w kółko ludzi, niszczymy zabytki. Czysta karta. Nie zostaje nic. Przez 4 lata w Kambodży prawdopodobnie nie urodziło się żadne dziecko. A to oznacza, że nie ma tu ludzi w moim wieku. Dziwne uczucie.

To niszczenie wszystkiego nie obeszło się też bez rozwalenia dróg. Po co niby ludzie mają podróżować? I tych dróg do teraz nie ma. Droga Kampot – Kep dużo mi powiedziała o życiu. Wyjaśniła też zagadkę dlaczego nie ma tu małych, cienkich samochodów. Wszyscy jeżdżą terenówkami. To zwykły Darwin – inne auta nie mają szans na tych drogach. Przeżywają najtwardsze.

Wyjeżdżając z miasteczka czułem się trochę jak na dzikim zachodzie. Utwardzony beton przeziera spod czerwonego chyba błota, które kiedyś wylała rzeka.Rząd domów po obydwu stronach, brakuje tylko saloonu i rewolerowców na ulicy. Człowiek aż czuję cywilizacyjną przewagę tego ośrodka nad innymi z powodu zbudowania tam drogi. Coś, co dla nas wydaje się standardem, tu jest obietnicą lepszego jutra.

Dalej jest już nieco lepiej. Jedzie się po kamieniach. Kurz, pył, tryskające spod kół kamienie to norma.Ale to nie wszystko, jak możecie zobaczyć na zdjęciach atrakcji jest dużo więcej. Okresowo kończące się drogi to jedna z nich. Jedzie sobie człowiek, jedzie, a tu myk – zagrodzone tak, że ominąć ciężko. Trzeb zjechać na drugi pas. A tam ciężarówki już czekają na czołowe.

Do tego wszystkiego dowiedziałem się w końcu co znajduje się w sprzedawanych wszędzie litrowych szklanych butelkach po Pepsi. Na starcie myślałem, że to woda, potem – z powodu koloru – obstawiałem herbatę. Odpowiedź jest dużo prostsza – to benzyna. Przy każdej budzie można je kupić a uczynne dziecko zwykle nawet samo wleje je przez lejek z sitkiem do baku. Stacji benzynowych mało, więc w ten sposób udało się i ten problem obejść.

No a jeżeli nastanie taka potrzeba, to każdy ma w swoim obejściu całkiem sporo Koktajli Mołotowa.

Będę od dziś z szacunkiem spoglądał na polskie drogi.

Burzliwe życie kierownika busika

Jedną z bardziej tajemniczych rzeczy, z którymi dane było mi się spotkać w Kambodży, czy też nawet generalnie w Azji to transport.

Pominę tu takie przyziemne sprawy jak punktualność czy podawanie chociażby przybliżonej wartości czasu podróży. Zdarza się każdemu przecież wyruszyć półtorej godziny po czasie i dojechać nieco później, prawda? Skoro kierowca spóźnił się by dowieźć cię na prom na 7:30 i dojechał dopiero o 8:00 to chyba powinieneś być wdzięczny, że statek rusza dopiero o 9:00.

Jestem też w stanie zrozumieć, że fakt, iż ktoś nie mówi prawdy, nie musi wcale oznaczać, że kłamie. Wygodny dojazd na prom, okazuje się być ciężarówką, na którą tubylcy upychają białych jak sardynki w puszce wraz z ich bagażami? Nikt nie mówił przecież, że to nie będzie ciężarówka. A z tym upychaniem białych – pozwólcie, że jeszcze trochę podryfuję – to w ogóle czasami wygląda trochę jak sport narodowy. Podróż z Bangkoku do Siem Reap w Kambodży przeżyłem w minibusie obliczonym na 12 małych azjatów wraz z 10 dużymi europejczykami i ich bagażami. Najweselej miało dwóch Niemców, którzy wsiedli ostatni z informacją, że w tych warunkach będą jechać tylko 15 minut do „odpowiedniego autobusu”. Zrozumienie, że nie powiedziano im prawdy, ale też i nie powinni czuć się oszukani zajęło im kolejne 4 godziny podróży. Zresztą preferowany przez kierowcę tryb jazdy nie pozwalał za bardzo skupić się na przeszłości czyniąc przyszłość i przetrwanie głównym obiektem myśli pasażerów z Zachodu. Bo o drogach jeszcze nie pisałem, prawda?

Ach Kambodżańskie drogi… Starszym uczestnikom ruchu podróżującym na trasie Warszawa – Lublin mało rzeczy wydać się może straszne. Wyprzedzające się na trzeciego tiry mogły budzić grozę u zagranicznych turystów, ale nie ruszały nic a nic polskich wojowników dróg. Tu do kolekcji wrażeń należy dodać totalny brak latarni i okresowe kończenie się trasy. Ot, nagle mamy znak i zamiast asfaltu pojawia się polna dróżka. Wszyscy na siebie trąbią, wyprzedzają się na trzeciego, światła na skrzyżowaniach traktują bardziej jak wskazówki, a nie coś, czego należy przestrzegać. Słowem – wrażeń dużo, nawet na krótkich odcinkach.

Skoro znamy już całą scenerię czas o naszych głównych bohaterach. Jak już wspominałem wcześniej czas podróży i godziny odjazdu to rzecz mocno relatywna i zależy od subiektywnego poczucia czasu kierujących pojazdem. A że Kambodżanie robią wszystko razem i mają duże rodziny, w związku z tym i spraw do załatwienie przed wyjazdem dużo. Tak więc cała wycieczka kręci się po mieście odbierając a to ryż od babci, a to podwożąc synową z córką do szkoły, a to dając komuś pieniądze. To jedno z lżejszych wyjaśnień, jakie przychodzi mi do głowy, bo przecież równie dobrze można by rozwozić po mieście narkotyki, odbierać dolę od dilerów, a od okolicznych chłopów zbierać opium do dalszej obróbki. Zwłaszcza, że parę scen – typu – kierowca rzuca zwitek banknotów na pobocze, czy przerażony chłop biegnie z dwiema siatkami czegoś do rzadkości nie należały.

I w sumie dobrze, zawsze jest temat na blogonotkę. W końcu o komedii, którą puścili nie mogę nic a nic napisać poza tym, że nie rozumiałem dlaczego inni się śmieją.

A wifi oczywiście było. Ale nie działało – jak w Polskim Busie.

Sprzedaj mi swoją biedę

Płyniemy razem łódką. Poza mną jest dwóch Khmerów obsługujących łódź i śmieszny napis nad nimi. „Ja zadowolony z pokazywania tobie rzeka i pływająca wioska. Jeżeli ty zadowolony daj napiwek kierowcy” czytam. Śmieję się w myślach. Na głos nie wypada.

Kambodża to biedny kraj. Jeden z najbiedniejszych w całej Azji. Wizyty w Hong Kongu, Singapurze, Dubaju czy Bangkoku mogą u Warszawiaka spowodować kompleks małej stolicy. Tu jest inaczej – czas się zatrzymał i szklanym okiem aparatu można zobaczyć sceny jak z programu National Geographic. Ludzie piorą ręcznie w rzekach, rybacy wypływają rano na połów, kobiety ścinają trzcinę cukrową. Słowo daję, że Kambodża oferuje wszystko, co przeciętny Polak widzi w głowie po usłyszeniu frazy „daleka Azja”.

Biedę widać, czuć i co ciekawe – również się nią handluje. Bezdomni, małedzieci, handlarze, sprzedawcy czy kalecy chętnie pozują do zdjęć pokazujących ich niedostatki – za łandolarpliz oczywiście. Dzieci pracują tu od najmłodszych lat nie tylko wraz ze swoimi rodzicami, ale też i ucząc się sztuki sprzedania swojej biedy. Jestem głodny, dasz mi dolara? – pyta się mnie mały chłopczyk. Wcześniej widziałem, jak zsiadł z motoru wraz z bratem, przywieziony chyba przez swojego ojca, by naciągać turystów. Milczę. Dlaczego? – ponawia pytanie chłopiec. Widać, ze wie, co robi. Serca białych kobiet miękną szybko, za chwile dziecko wraca do swojego opiekuna z kilkoma dolarami.

A tutaj to sporo.

Jakby o tym pomyśleć, to lepsze to niż sprzedawanie dzieci pedofilom, czy do burdeli. Dopiero teraz dojechałem do bardziej turystycznej części Kambodży. A tu wszędzie plakaty mówiące o tym, by dzieci chronić. A jest przed kim.

Okazuje się, że ta bieda to jedno z dóbr narodowych Kambodży. Wszyscy turyści z aparatami trzaskają foty ciężko pracujących ludzi, ruder służących za mieszkania czy ubogich strojów. Słowne współczucie, okrzyki niedowierzania, czy opowieści o ekstremalnych warunkach Kambodżan to standard. I dobry icebreaker na wyjeździe. Zawsze jest o czym opowiedzieć nieznajomemu.

Turyści przyjeżdżają, dowiadują się o Czerwonych Khmerach, Polach Śmierci, komunizmie, biedzie i korupcji, zszokują się, porobią fotki, rozdadzą te parę dolarów i wrócą do swoich krajów z pakietem zachowanych na Instagramie wspomnień.

I w sumie nie mam nic przeciwko temu. Na świecie mamy mnóstwo organizacji, które chcą pomóc, banków udzielających pożyczek i tym podobnych. Jak ktoś chce, to może. Reszta niech płaci podatki i wspiera dany kraj wydając tam swoje pieniądze,.

Wkurza mnie tylko to żerowanie biednych na biedniejszych.

Pływające wioski to jedna z atrakcji Kambodży. Na Tonle Sap- największym jeziorze Azji i wpadających do niego rzekach osiedlili się Wietnamczycy. Żyją jak Cyganie. Zamiast wozów mają pływające domy. Zresztą to mało powiedziane – są tam całe wioski. Ze szkołami, sklepami, warsztatami i tym wszystkim, co ludziom do życia niezbędne. A mieszkają tam ludzie bardzo biedni. Ich jedyny posiłek to ryby i ryż. Codzienność to walka o przetrwanie – zdobycie pożywienia, nie utopienie się podczas połowów, nie bycie pożartym przez krokodyle. Sierot tu dużo, mają nawet dla nich osobny internat.

‚Wpływamy do wioski. Silnik starej łódki wyje głośno. Zresztą innych turystów też słychać. A jest ich dużo. Robią zdjęcia, pokazują sobie mieszkańców palcami. No istne z kamerą wśród zwierząt. Przewodnik łamanym angielskim mówi mi ile osób ginie co roku, jak jest tu ciężko. I że przy nich Kambodżanie są naprawdę zamożni. Czuję, że moja wizyta może zrobić coś dobrego, że z pieniędzy które zapłaciłem, część pójdzie dla mieszkańców. Potrzeb mają dużo, więc każda kwota się im przyda.

– Nie, oni nic nie dostają – uświadamia mnie przewodnik. Moja firma po prostu pokazuje ich turystom i zbiera całą kasę. Nie dzieli się z nimi.

Nic dziwnego, że wyglądali na wkurzonych. Mnie też to wkurza.

Dopiero masaż ukoił moje nerwy.

Drang nach osten

Przez całe swoje życie byłem zapatrzony w Zachód. Chyba czas to zmienić.

Kiedy dawno temu kolega mówił mi, że marzy mu się chatka na wybrzeżu Azji i praca zdalna za polskie pieniądze, to zupełnie go nie rozumiałem. Wówczas wyprawa do Tajlandii, Kambodży czy innych krajów Azji kojarzyła mi się wyłącznie z turystyką ekstremalną i nie rozumiałem, jak ktoś chce tam tak po prostu mieszkać.

I wiecie co, chyba w końcu zrozumiałem.

Zapatrzenie  w Zachód trochę mi minęło, zwłaszcza, że ani technologicznie ani cywilizacyjnie bezwzględnymi zwycięzcami to oni już nie są. A po drugie niesamowicie drażni mnie to traktowanie z góry i nasze polskie płaszczenie się przed nimi.

Tymczasem Wschód ma do zaoferowania naprawdę dużo. Pominę tu milczeniem całą ich mistyczno-mityczną filozofię, którą bezbłędnie obnażył Pratchett w Ciekawych Czasach. Chodzi mi o to, że tu zawsze jest coś. Albo mamy do czynienia z multikulturowym tyglem, albo jest obłędnie tanio, albo egzotycznie, albo pięknie, albo po prostu bogato.

Współczesne arabskie miasta zbudowane za petrodolary onieśmielają, w Kambodży, która nieco przypomina Polskę za PRL płacę za wszystko 1$, Tajwan to i piękne wyspy i imprezowa mieszanka jednocześnie, no a plaże, kajty i przyroda, plus buszowanie po starodawnych ruinach obcych nam kultur. Słowem, gdzie się człowiek nie obróci – wypas.

A przy okazji – wszyscy są mili, wszyscy się cieszą, prawie wszędzie w hotelach jest darmowy internet, no i w styczniu można chodzić w klapkach. O różnicach w cenach już pisałem? Nawet jeżeli tak, to warto powtórzyć – za parę tysięcy polskich złotych da się tu żyć całkiem nieźle. Sam myślę, czy nie spróbować.

Słowem – odkryłem i polubiłem Azję. Być może przemawia przeze mnie zapał neofity, może po dłuższym pobycie może się okazać, że jest to okropne miejsce, ale aktualnie niesamowicie mnie kusi przeprowadzka do chociażby Tajlandii.

Nawet jeżeli wszystko to zakończy się po prostu na chceniu, to i tak coś się we mnie zmieniło. Zacząłem zauważać więcej kierunków i w końcu doceniłem azjatyckie tygrysy.

Lepiej późno niż wcale, prawda?

W poczuciu społecznego obowiązku

Powiem Wam, że z tymi serwisami społecznościowymi to „coraz większy zapierdol”, jak to co poniektórzy mawiają.

Człowiek wyjeżdża na urlop, w nadziei że oderwie się od tego wszystkiego i nastawia na zwiedzanie i chłonięcie wrażeń. A potem za dokumentację, coby tego wszystkiego, na co wydał swoje ciężko zarobione pieniądze, nie zapomnieć. No i żeby powkurzać tych, co zostali w domu.

A tu okazuje się, że to wcale nie takie proste zadanie. Foteczki na Instagrama trzeba obrobić, wykadrować, filtr złapać i odpowiednio geotagować. Zabawny podpis też by się przydał. Hotele, wiadomo, same się nie ocenią i a każda recenzja na Trip Advisora to kolejna potyczka z 200 znakami lub więcej. A to tylko wersja light, niektórzy użerają się tez z booking.com i setką innych serwisów „chcących tylko pomóc” podróżnikowi. O statusach na fejsie i twitterze nawet już nie wspomnę.

I kiedy człowiek w końcu trud zakończy, obetrze czoło i w końcu będzie czuł się gotowy na drugą rundę wypoczynku dopada go to jego wcześniejsze dzieło w postaci powiadomień. Ktoś zalajkował, ktoś zazdrości, ktoś ma jakieś pytania, czy warto i za ile. Nie po to w końcu tyle dokumentowaliśmy dla siebie… wróć, dla całego świata – by potem nie móc choć przez chwilę odczuć, jak duży wpływ na tenże świat miał. Przez parę sekund, co prawda, ale zawsze.

PS To kto pierwszy napisze, że „zawsze możesz się odłączyć od internetu”?

No budować to tu umieją szybko

Okazuje się, że pierwsze wrażenie o katarskiej stolicy – Doha było błędne. To nie slumsy i rudery – to jeden wielki plac budowy. I idzie im całkiem nieźle. Wcześniej nie było tu nic. Teraz powoli pojawia się praktycznie wszystko – od ogromnego portu,przez imponujące drapacze chmur aż do stadionów olimpijskich.

A że naród w ropę i gaz bogaty, pracować nie musi, to i rozyrywki ma nieco inne. Jakie? Kolekcjonowanie samochodów  to jeden z nich. Spróbujcie znaleźć chodniki w Doha. Są, nie ukrywam, ale nie jest ich za dużo. To miasto dla zmotoryzowanych. A że pracujący mają nieco gorzej… kogo to na razie obchodzi. Turystyka to dopiero pieśń przyszłośći, więc co za problem.

Chodzi się więc od placu budowy do placu bodwy, wymienia uwagi z robotnikami i podziwia nowopowstałe budynki. Czyli w zasadzie wszystkie, bo jeszcze 10-20 lat temu nie było tu nic. Nagle pojawiła się ropa i gaz i biedny kraj stał się nagle mokrym snem każdego miłośnika drogich samochodów i zakazu picia alkoholu.

Jest więc ładnie i z potencjałem, ale jeszcze jakiegoś niesamowitego wrażenia Doha nie robi. Ale za parę lat… Oj, na pewno będzie warto zobaczyć ten nowy Dubaj.

20140101-154412.jpg

Chcę mieć mały komputer

Czuję nową potrzebę. Ma 11 cali i jest bardzo lekka. Prawdopodobnie też świeci się jej na obudowie jabłuszko.

Nie wszystkie plany udało się spełnić przed wyjazdem. Nie powiem też, żeby życie obeszło się ze mną znowu jakoś super. Szczegółów opisywać mi się nie chce jeszcze i wiem, że nie brzmi to najlepiej, biorąc pod uwagę, że słowa te piszę na pokładzie samolotu lecącego z Doha do Bangkoku. Ale uwierzcie mi, że mogło by być troszeczkę lepiej.

W każdym razie bojąc się o swojego losy swojego MacBooka w dzikiej Azji postanowiłem zaopatrzyć się w coś mniejszego, lżejszego i mniej drogocennego. No i mam. Co prawda na Windowsie i nie tak fajnego , jak Air, ale w obecnych warunkach sprawująćego się wprost fantastycznie. Uwaga, zalokuję tu produkt, zupełnie za darmo.

Pożyczony Samsung NC10 w podróży, póki co, sprawuje się wyśmienicie. Co prawda mógłby być trochę cieńszy, ale i tak daje sobie radę wyśmienicie. Jest lekki, mieści się do plecaka, wytrzymuje mniejsze i większe uderzenia. Odpala i przeglądarkę i Worda, co wydaje się być wystarczającą, jak na razie funkcjonalnością. Baterie też zdają się długo wytrzymywać. Kto wie, jakie znaleziska przyniosą dalsze poszukiwania. Właśnie odkryłem czytnik kart SD, więc możliwości przede mną sporo.

Oczywiście te wrażenia mogą się jeszcze zmienić gdy nadejdą warunki bojowe. Dżungla, deszcz, brak prądu, dzikie zwierzęta, bakterie, zarazki, opium… i tsunami. Póki co jednak, miękko otulam się cywilizacją jak kołderką.

Oczami wyobraźni widzę już nowy idealny zestaw – MacBook Air 11”, z dużym dyskiem i monitory zewnętrzne ustawione w miejscach pracy. Do tej pory uważałem, że idealnym rozmiarem jest 13”, ale jak widzę ten rozmiar zaczyna się zmiejszać.
Czy i dla mnie w końcu mniej zaczyna znaczyć więcej?

PS Trochę mnie przeraża, że ten mały komputerek działa zdecydowanie szybciej od mojego nie reinstalowanego całymi latami maka.

PPS Wszystko wróciło do normy, próba odpalenia go przy jednoczesnym pośpiechu wywołała spodziewane efekty frustracji. Tak, komputery mnie dalej nienawidzą.

20140101-152648.jpg

Obywatele nie pracują

20131231-011732.jpg
Ląduję późno w nocy. Doha – miasto zbudowane niecałe 200 lat temu to stolica Kataru. Po wyjściu z terminalu, jak na każdym lotnisku pojawia się szemrany koleś i pyta, czy taxi. Tak, potrzebuję, ale za cholerę nie wiem ile są warte tutejsze pieniądze, jak się nazywają i w zasadzie ile powinienem zapłacić.

Mówi, że 50. Przyjmuję. I tak nie wymyślę nic lepszego. Jedziemy chwilę. Jest ciemno, mało widać, choć da się zauważyć, że jest gorzej niż w Los Angeles. I te slumsy jakieś brudniejsze i budynków w oddali mniej. No ale są palmy.

– To duże miasto? – zaczynam rozmowę. Nie – odpowiada – mieszka tu pół miliona mieszkańców. I dwa i pół miliona pracowników. – dodaje szybko. Okazuje się, że obywatele pracować nie muszą. Od tego są cudzoziemcy. Po co Katarczycy mają się męczyć? I płacić podatki?

W sumie fakt, widać w tym jakiś sens, chociaż szkoda, że na pierwszy rzut oka ani na otoczeniu, ani na czystości mieszkańcom nie zależy. Rozwalające się budynki, rudery i rumowiska są wszędzie. No ale może gdzie indziej jest ładniej. W końcu to tani hotel. I tylko na chwilę, przed kolejnym lotem.

Alkoholu nie ma. I lepiej o niego nie pytać. Dobrze, że coś zostało z podróży.