Jak się kończy gry?

44080_3326_500_Game-Over

W zasadzie co robicie z grami? Przechodzicie? Kończycie? Calakujecie?

Pytanie nie jest takie głupie, jak się wydaje. I pokazuje, jakie do gier mamy podejście. Zauważcie, że nie wygrywamy z grą (czy w grę). To bardziej jest dla nas przeżycie, czy też inna forma uczestnictwa w opowieści, która ma swój koniec.

Elektroniczna rozgrywka dotarła do nas dużo później. A w związku z tym dość późno poznaliśmy domowe gry wideo. Wcześniej, w epoce automatów rozgrywka nie miała końca. Wzrastał poziom trudności, a my w końcu odpadaliśmy z powodu braku umiejętności, bądź też funduszy. Problem, jak nazwać dojście do napisu „the end” pojawił się wraz z domowymi sprzętami do grania i tytułami posiadającymi koniec.

We wczesnych wersjach nie miały one jeszcze fabuły. Pojawiła się ona dopiero potem. Ale już wtedy amerykanie zaczynali gry pokonywać („beat the game”). To było wyzwanie. My załapaliśmy się na gry, które się przechodziło. A więc ważny był proces, a nie zwycięstwo.

A jak reszta świata?

  • Amerykanie i Kanadyjczycy pokonują (beat the game)
  • Anglicy kończą lub kompletują (finish/complete)
  • Australijczycy i Nowozelandczycy taktują (clocked it)
  • Szwedzi przejeżdżają (drove it)
  • Holendrzy ogrywają (outplay it)
  • Brazylijczycy zerują, finalizują (finalize it) albo tak, jak Argantyńczycy – obracają (virei o jogo – turned it)
  • Ekwadorczycy wygrywają grę (win)
  • Chorwaci, tak jak Polacy przechodzą albo kończą
  • Chińczycy albo pokonują (打穿 „beat through”, albo przechodzą wszystkie poziomy (通关 „passing through all passes”).
  • Norwedzy przechodzą dookoła („rundet” – „went all the way around”)
  • Hindusi wygrywają (खतंम „jeet gaye”- „we won”)
  • Finnowie też przechodzą ( „pelasin läpi” which translates – „I played through”)
  • W Izraelu usłyszymy ניצחתי – po hebrajsku “wygrałem”
  • Hiszpanie rozrywają (się?) („petarse el juego” – „bursting it out”).
  • Filipińczycy po prostu kończą („natapos ko” – I’ve finished it)
  • Niemcy przechodzą całą grę – („durchzocken” – „gamble through”)
  • W Indonezji kończą („saya sudah tamatkan game ini” – „I’ve finished this game”)
  • W Wenezueli mówi się „Pasamos el juego” – czyli przeszedłem grę („We passed the game”)
  • W Malezji usłyszmy Habis – skończyłem (Finish) albo  Menang – wygrałem (Win).
  • W Argentynie gry się przelatuje (‚Lo volteé’ Which translates p ‚I turned the game upside down’, ‚I had intercorse with the game’)
  • W Meksyku się wykańcza (Terminar – ended it, finished it), Acabar  – :Ran out it, no more game to play) lub zdaje (Pasar  – Passed it, like a test)
  • W Japonii gry się czyści (クリアした, – „I cleared it”)
  • Z kolei w Egipcie się je zamyka ( „قفلت اللعبة” (‚afelt el le’ba), – „I closed the game”)
  • W Holandii usłyszymy ‚uitgespeeld’ grają do końca (‚offplayed’  – ‚played until the end’)

Ciekawe, co?

PS Wszystkie informacje na podstawie Twitterowej wymiany zdań na profilu @leighalexander. Jeżeli macie lepsze tłumaczenie, podajcie w komciach, z chęcią zmienię. Z chęcią też dopiszę inne kraje. Dzięki za pomoc.

Pokaż swojemu dziecku, jak przegrywa prawdziwy facet!

Och my wspaniali faceci -ojcowie, alfy i omegi, dla których nie ma rzeczy niemożliwych. W domu albo nie mamy czasu, albo jak ten bóg miłościwy pochylamy się nad problemami dziecka by z uśmiechem i bez problemu je rozwiązać.

I skąd nasz mały synek/córeczka ma się nauczyć jak radzić sobie z przegraną, frustracją czy zwykłym ludzkim wkurwieniem? Jak ma nauczyć się przegrywać, nie poddawać się i próbować dalej? Przecież pomiędzy przedszkolem a wspólną zabawą/rodzice są zmęczeni w życiu nie będzie miało okazji poobserwować nas w takiej sytuacji.

Chyba, że zaczniemy z nim grać w gry wideo. I o tym między innymi mówię w audycji w Radio PIN. Miłego słuchania.

Po cholerę w tym Uncharted 3 jest aż tyle strzelania?

W końcu przeszedłem Uncharted 3. Wspaniała gra, ale nie tak dobra jak poprzedniczka.

W zasadzie z większością tez z recenzji Tomka na Polygamii muszę się zgodzić. Ale nie ze wszystkimi. Po kolei zatem.

  • Strzelanie-jest go za dużo i jest upierdliwe. Brak autoaima uprzykrza grę, a nasi przeciwnicy są na początku wyjątkowo głupi. Potem robią się nieco mądrzejsi, za to przybiega ich za dużo. Zamiast frajdy z pojedynków mamy żmudne powtarzanie lokacji, bo nagle dostaliśmy rakietą. Nawet przyjmując tłumaczenie, że Uncharted 3 to nie jest gra akcji tylko strzelanina i tak dochodzimy do złego zbalansowania gry. Czytaj dalej

Kanibalizm, gry wideo, brak sensu

Ok, kanibalizm w telewizji nie jest ok, ale po cholerę mieszać w to jeszcze gry?

Czytam sobie artykuł Zjadanie siebie, w którym pada informacja, że jakichś dwóch panów w telewizji holenderskiej dało sobie odkroić fragmenty siebie, usmażyć, po czym zjeść. Spodobało się widzom, spodobało się prowadzącym, generalnie sukces. Słowem – będzie kontynuacja show.

Myślę sobie o tym, i mi się to podoba. Są jakieś granice pokazywania rzeczy na żywo, których chyba nie powinniśmy przekraczać. Jeżeli jest to film, fikcja, książka czy inna forma rozrywki to nie specjalnie mnie to wzrusza. Widz wie, że to jakaś tam konwencja horroru, splattera czy groteski i przyjmuje to w ten sposób. Oczywiście zakładając, że to człowiek inteligentny, który wie po co przychodzi, a nie dziecko, które sobie włączy Hostel podczas nieobecności rodziców.

Ale na żywo? Nagle tracimy tę barierę umowności. Bo jacyś kolesie robią to naprawdę. Nie są to efekty specjalne, nie ma tam aktorów – nagle widzimy coś, co dopuszczalne nie jest.

Można by się jeszcze oczywiście pospierać, czy jak ktoś chce być zjedzony, bądź też zamierza jeść siebie w swoim zaciszu domowym to powinien. Dla mnie, o ile obydwie dorosłe strony się na to zgadzają i robią to w swoim domowym zaciszu, to problemu większego nie ma. Owszem – pomoc psychiatry wskazana i powinno się tam ich wysłać przymusowo. A w przypadku akcji publicznych z samozjadaniem – odizolować i to na dobre.

Ale telewizja? Kaman. Za dużo, po prostu. Ktoś odpowiedzialny za wypuszczenie tego na antenę powinien stracić pracę, a stacja dostać finansowo po dupie. Bo takich rzeczy po prostu się nie pokazuje. Nie wiem nawet (a sądzę, że po prostu nie), czy dałoby się to obronić, mówiąc o tej akcji, jako o artystycznym happeningu, czy używając innej wygodnej wymówki. Przekierowanie dyskusję na wolność ekspresji artystycznej nadal da się zbić prostym stwierdzeniem – to przecież kurna jest kanibalizm. A co więcej – jaka jest kolejna granica? Zabijanie się na żywo? Torturowanie? Wszystko co się ogląda i przynosi zysk można puszczać? Chyba jednak nie.

Trochę mędrkuję – programu nie widziałem i nie mam takiego zamiaru. Ot general thoughts po przeczytaniu leadu tekstu, a notka w ogóle jest o czymś innym. Bo autor do tego wszystkiego dokłada gry wideo.

Obrywa się Dead Island Techlandu. Sama gra – wiadomo. Zombie, tropikalna wyspa, mordowanie. W Niemczech, tak jak i każda brutalniejsza gra i DI dostało bana i sprzedawane być nie może. Maciej Pawlicki w tekście pisze, że prawdopodobnie powodem zakazu od USK była możliwość torturowania (nie wiem, czy się da, nie grałem jeszcze) i dzieciaki niemieckie sobie nie poużywają na zombie, a polskie i usańskie – jak najbardziej. Techland jest smutny, ale z tekstu wynika, że społeczeństwo dzięki temu jest generalnie na plus.

I dżizas, myślałem, że czasy, kiedy mainstreamowi dziennikarze uważali, że każda gra jest dla każdego minęły. Że wiedzą o takich rzeczach, jak PEGI czy ESRB, oraz że gry mają oznaczenia wiekowe. Zresztą, skoro pisze o USK, które zakazało gry, to czego nie zauważyć, że są też inne agencje ratingujące i takie produkcje w ręce dzieci nie powinny wpadać.

Co ciekawe, autor pisze też w tekście o Hostelu, Teksańskiej masakrze i jakoś tutaj nie żałuje, że te filmu nie dostały bana. A przecież tak samo, jak i DI mogą je obejrzeć przypadkiem dzieci.

I chyba pisać o tym więcej nie ma sensu, bo wylano na ten temat miliony znaków. Że ratingi, że ograniczenia, że branża gier wideo jest akurat w tym przypadku najbardziej cool i się pilnuje.

Po prostu zdziwiło mnie, że nadal można w tak głupi sposób dodawać gry do każdego tekstu, że jest źle. Bo jasne, bez winy to one nie są, ale już dawno temu je okiełznano i wtłoczono do popkultury. No ale jak widać, czasami można jeszcze znaleźć podobne kwiatki.

10 najlepszych polskich gier AD 2011

Wg Metacritic to:

  1. Anomaly: Warzone Earth (94)
  2. Wiedźmin 2: Zabójcy Królów (88)
  3. Bulletstorm (84)
  4. Two Worlds II: Pirates of the Flying Fortress (83)
  5. Foodies (82)
  6. Dead Island (80)
  7. Chronicles of Mystery: The Secret Tree of Life (78)
  8. Two Worlds II (76)
  9. Mooniacs (74)
  10. Hard Reset (73)

Kurcze, w niewiele z nich grałem… I na pewno trzeba to nadrobić. W sumie największy szacunek dla 11 Bits, bo z małej gry, o relatywnie niskim budżecie zrobili coś, o czym mówią wszyscy. Inteligentnie dobrane platformy startowe i rozwój marki też zostały świetnie zaplanowane, zresztą wyróżnienia od Apple też się nie wzięły znikąd.

Cieszy też duża ilość pozycji na iOS. I to małych teamów, bo przecież Foodies, o ile się nie mylę, to praca dwóch osób, Mooniacs (Moonsters) też robiło kilka osób. Udało się, gry się przebiły. Fajnie. Pokazuje to, że niekoniecznie trzeba się szarpać na duży budżet i tworzyć swoją grę latami. Czasami lepiej mieć świetny pomysł i po prostu go zrealizować.

A reszta – cóż, część zgodnie z planem, część nieco poniżej. Pamiętam, że Wiedźmin 2 liczył na oceny > 90, Bulletstorm miał zejść w powyżej 2 milionach sztuk.

A zaskoczenia? Trailer Dead Island, który zawojował świat i Hard Reset, który pokazał się nagle i mimo małej wiary twórców w ten projekt nawet wyszedł.

Szkoda trochę Cartel, no ale tu zemściło się za wczesne wydanie gry… Ciekawe, za ile Call of Juarez wróci do nas.

No i wypada też dodać, że to był świetny rok dla polskiego gamedevu. Chyba jeden z najlepszych ever. Ciekawe, kiedy po raz drugi będziemy mieć takie żniwa.

Wybór bez wyboru

„Niewinny człowiek ma na sobie zamontowaną bombę, dowódca oddziału antyterrorystycznego musi szybko podjąć decyzję – albo wypchnąć go z mostu skazując go na pewną śmierć, albo zaryzykować życie zgromadzonych cywili. W naszej grze będziemy pokazywać właśnie te trudne wybory”.

Cytat wymyśliłem i skleiłem z paru zdań z opisów nowego Rainbow Six. Brzmi fajnie? No pewnie, że tak. Zresztą nie tylko nowe R6 przekazuje nam takie obietnice. Trudne wybory i wczucie się w rolę człowieka, które je podejmuje to dość popularny temat, zwłaszcza w strzelankach, chociaż nie tylko.

Problem tylko w tym, że bardzo rzadko w faktycznej grze do tego dochodzi. Jak wygląda ta trudna sytuacja w opisywanym na początku Rainbow Six?

Zrzut ekranu 2011-12-21 o 14.30.24.jpg

Wciśnij kwadrat, albo przegraj. Chyba nie o tym mówią twórcy.

Ostatnia gra, w której widziałem pojawiła się ta sama sytuacja to LA Noire. Dwóch podejrzanych, porównujemy zeznania by wybrać winnego i… nie możemy się pomylić. Gra od razu mówi nam kogo możemy oskarżyć. Inną możliwością jest wieczne oczekiwanie w celi ze skazanym, bo bez wciśnięcia kwadratu akcja nie pójdzie dalej.

Skąd to się bierze? Jak wszystko – z pieniędzy. Stworzenie wielu ścieżek fabularnych w grze kosztuje. I to pewnie niemało, bo to i nagranie głosów i zbudowanie lokacji, zrobienie przerywników filmowych itepe itede. A to wszystko ze świadomością, że tylko część graczy to zobaczy. Opłaca się? Pewnie nie. Zwłaszcza, jeżeli gra nie jest cRPG, które zasadniczo powinny polegać na podejmowaniu wyborów i życiu z ich konsekwencjami.

I nie mam z tym większego problemu. Chciałbym tylko, żeby w trakcie promocji gry nikt mi nie wciskał, że będę podejmował ważne decyzje i stanę przed niewyobrażalnymi wyborami. Bo zwykle sprowadza się to do wciśnięcia przycisku i pójścia z góry wytyczonymi torami.

Niedocenieni AD 2011

Gier wychodzi za dużo, znany fakt. I część z nich zostaje przegapiona.

Gamasutra zrobiła swoje podsumowanie 5 niedocenionych, czy też przeoczonych tytułów, a wiadomo – wyliczanki czyta się prosto, przyjemnie i szybko. Można więc na gorąco skomentować.

Więc po kolei:
Ghost Recon Shadow Wars na 3DSa – grałem, i to nawet dużo na 3DS i bardzo mi się podobało. Zresztą pisałem kiedyś, że z chęcią zobaczyłbym na tym silniku gry z uniwersum Games Workshop, bo sam przenośny Ghost Recon jakoś strasznie mnie nie jara, ale taki Warhammer Quest, Necromunda czy Mordheim jak najbardziej. O Space Hulku nie wspominając.

3DS miał taki sobie start, więc i gry na niego jakoś nieszczególnie się przebiły. Zwłaszcza te nie od Nintendo. A szkoda, bo akurat w tę warto pograć.

BlodyCheckers – nie brzmi jak coś dla mnie i w dodatku jest w usłudze, która w Polsce nie jest dostępna. Podziękuję.

Bejewled 3 – ja wiem, czy ten tytuł był przeoczony? Przez media pewnie tak, ale na pewno nie przez graczy i fanów tego typu gier. Zakładam, że Popcap jakoś szczególnie na sprzedaż tego tytułu nie narzeka.

Monster Tale – o, i to brzmi interesująco. Nie znałem tego tytułu wcześniej, a wygląda na coś ciekawego.

Średnia na Metacritic to 79, więc całkiem wysoko, fajne wykorzystanie obydwu ekranów, cukierkowa stylistyka do przeżycia.

Szkoda, że na Amazonie aktualnie niedostępne, a polskie sklepy i serwisy aukcyjne chyba też nie dysponują. Zdecydowanie warto będzie sprawdzić.

Rayman Origins – jeżeli jeszcze o tym nie pisałem, to powiem teraz – gra jest świetna, piękna i warto w nią zagrać. Ze znajomymi, samemu, z dziećmi. Bo jest do tego śmieszna, dobrze zaprojektowana i wciąga. Jeden z lepszych platformerów tego roku.

Gamasutra wymienia jeszcze dwa tytuły: Vanquish (zapomniałem, że to było w tym roku) i Ghost Trick. Pierwsza z nich, jakoś mnie szczególnie nie porwała. Albo się robię za stary, albo ta gra jest za szybka i za chaotyczna. Jakoś mi nie podeszła.

Za to Ghost Trick… mniam – jedna z gier roku i obowiązkowy zakup dla każdego posiadacza DSa. Detektyw duch, zakręcona fabuła, świetnie napisany scenariusz… no po prostu czysta radość mobilnego grania.

Nie płakałem po Kimie. Homefront też nie

89AD0476-5926-4C59-83C2-DF67B16930C7.jpg

Kim Jong-Il nie żyje. Ludzie szukają informacji, media ich dostarczają.

Gry mają z tym problem, bo często i gęsto związki sławnych osób z tą branżą są mizerne i nie za bardzo da się wyciągnąć artykuł wiążący te rzeczy.

Udało się przy okazji wojny w Gruzji (szukam i szukam w naszym archiwum tego tekstu o tym, że sytuacja w którym Rosja atakuje Gruzję i jest to przyczynek do światowego konfliktu było już w intrze do jednej z gier i coś mi to nie wychodzi, jak znajdę – podlinkuję), udało się przy śmierci Jacksona – był w grach, był tekst od razu, udało się przy Kimie. Chociaż nie na Polygamii. Z tekstem wystartowało Kotaku, co jednych oburzyło, a mnie jakoś nie.

Ciężko tu mówić o przewidywaniu, czy o jakimś zmyśle analitycznym twórców, ot zdarzyło się, że w ich wersji historii Kim też umiera, z tym że dwa tygodnie wcześniej. Blisko, bardzo blisko, ale to przecież przypadek.

Ciekawe? Dla mnie tak. I nawet nie czuję, żeby to było żerowanie na śmierci, bo to po prostu takie skojarzenie faktów wywołane przez to wydarzenie. No a przy okazji brutalnie rzecz biorąc przynosi te kliki, o które w mediach elektronicznych także chodzi (chyba, że to taki blogasek jak ten pisany bardziej z powodów biegunki tekstowej, a nie celów komercyjnych).

I pewnie taka notka z tą informacją była by ciekawa. Bez wchodzenia w politykę i pisania jakim popieprzonym skurwysynem Kim był i analizowania sytuacji politycznej… Chociaż z tą dyktaturą w zasadzie nic nie wiadomo i czort wie, czy gdzieś tam w testamencie Kima nie ma zapisu mówiącego o potrzebie ataku na drugą Koreę.

No ale to takie spekulowanie funta kłaków warte. Grunt to fakt, że jest ciekawostka, dobre tagi i moc google.

Tytuł ponad wszystko

Na onecie (przedruk z Forbesa) fajne succes story o branży. Dobrze opisane z ciekawymi historiami. I ze zjebanym tytułem

Polskie gry podbijają zachód, wychodzą nam, mamy i duże budżety i nagrody i niesamowite osiągnięcia. Idealny temat i powód by pochwalić się i pochwalić naszych twórców. Jak zatytułować taki tekst?

Zrzut ekranu 2011-12-19 o 12.22.12.jpg

Dziennikarzenie ociekające krwią. Nic innego nie przychodzi mi do głowy.

Drżyjcie portfele – Point Games w Warszawie

No i pojawił się w końcu fajny sklep z gamingowymi gadżetami w Warszawie.

86197C65-6298-4CA6-8132-414ABDE0D8EB.jpg

Point Games, bo o nim mowa, istnieje jakieś 2 tygodnie i już zdobył moje serce. Nie grami, bo te są wszędzie – ale akcesoriami, figurkami i gadżetami, które się w nim znajdują.

Główny asortyment – Nintendo i Star Wars, bo z tych uniwersów znajdziemy najwięcej rzeczy. Czego tam nie ma… czapki dla dzieci, koszulki, bluzy, figurki, klamry do pasków, plecaki – dużo tego, serio.

I co najważniejsze, wszystko można zobaczyć, obejrzeć i sprawdzić, z czym to się je. Dla mnie raj, bo w końcu nie trzeba płacić za przesyłki bajońskich sum, czekać i potem się rozczarowywać porównując faktyczny przedmiot ze zdjęciem na stronie internetowego sklepu.

Poza tym są jeszcze pluszaki i plecaki z kórlików, figurka z Bayonetty, kubki z retro grami i pewnie masa rzeczy na które nie zwróciłem uwagi.

A problem? Złe stargetowanie. Bo żyjemy w Polsce i o ile mnie Mario i Nintendo jara, to zapewne większość ma to gdzieś i wolałaby coś z Diablo czy też Warcrafta. No ale może właściciel po jakimś czasie też do tego dojdzie, że mamy nieco inną specyfikę graczy i popularności gier i odpowiedni asortyment sprowadzi.

A to co jest puści w niskich cenach na wyprzedaży. O!

W każdym razie – zamierzam wracać i wspierać, bo oferta jest lepsza niż w niejednym GameStopie na zgniłym zachodzie.

Konkurowanie konsol przenośnych ze smartfonami to wcale nie jest bzdura

Marcin Kosman z GameZilli nazywa porównywanie PlayStation Vita ze smarfonami bzdurą. A ja się z nim nie zgadzam.

W jego tekście na GZ możemy przeczytać:

Zestawianie tych dwóch różnych rynków ma tyle sensu, co doszukiwanie się spadku sprzedaży kalarepy w rosnącej popularności płynu do płukania ust. W końcu obie rzeczy trafiają do gęby, więc można porównywać, tak?

Marcin pisze, że jedyne co łączy konsole przenośne i smartfony to fakt, że „Sprzęty działają bez podłączenia do prądu”. Jako różnice wskazuje sposób dystrybucji gier, cenę i ich jakość i główne funkcje. Zresztą całość tekstu do przeczytania tutaj. Zainteresowanych odsyłam do lektury, sam zaś przedstawię swoje zdanie na ten temat.

Pierwszą i podstawową rzeczą, na którą należy zwrócić uwagę to czas który mamy na rozrywkę. Grając na konsoli, nie gramy na PC, nie idziemy na spacer, nie chodzimy do kina, nie czytamy książki. Konkurencją dla Xboksa 360 jest każda forma spędzania wolnego czasu. I przywołuję tu konsolę Microsoftu nie bez powodu, bo to właśnie ta firma jako pierwsza zwróciła na to uwagę, mówiąc o tym w jednym z wywiadów udzielonych z okazji premiery tej plafomy. Idąc tym tokiem rozumowania łatwo wysnuć wniosek, że jeżeli gram na iPhonie i Androidzie w cokolwiek, to nie gram na 3DS i Vita.

No dobrze, skoro z tym się zgadzamy to zastanówmy się, co częściej będziemy mieć przy sobie. Mulitmedialny kombajn, z którego dzwonimy, przeglądamy internet, gramy i generalnie coraz trudniej nam się bez niego poruszać (da się, jasne, ale nie w tym rzecz), czy konsolę, o której musimy pamiętać by ją zabrać. A idąc w jeszcze większe ekstremum – co na pewno kupimy, bo jest nam potrzebne – telefon, na którym możemy też grać, czy wyspecjalizowaną konsolę do gier. I ile urządzeń chcemy na raz nosić przy sobie. Jedno (smartfon), czy osobno telefon i konsolę (zakładając, że handheld pozwala nam wejść do sieci, posłuchać muzyki, wejść na fejsa i zrobić fotkę).

Po co te wszystkie funkcje społecznościowe jak StreetPass czy Near w Vicie i 3DS? Dlaczego twórcy przenośnych konsol kopiują funkcje smartfonów (dotykowy ekran, odtwarzanie muzyki, internet itd.)? Przecież konsola ma być do gier.

Ano po to, żeby nawet bez gry mieć je przy sobie. Bo jeżeli mamy je dostępne, to jest spora szansa na to, że nudząc się kupimy jakąś grę z cyfrowej dystrybucji, czy też pomyślimy o kolejnym zakupie większej produkcji. Inaczej nasza zabawka będzie leżeć zakurzona w kącie.

A trudno będzie jej konkurować z platformami, na których codziennie pojawiają się setki gier, w ogromnej większość albo tańszych od tych dostępnych na konsolach przenośnych, albo wręcz darmowych. A nie oferują one gorszej rozrywki. Jasne, może nie mają tak pięknej oprawy audiowizualnej, ale stawiają na coś innego. I możemy je kupić wszędzie. Nie czekamy na dostawę ze sklepu, na przesyłkę. W momencie powstania potrzeby zagrania w Infinity Blade 2 czas oczekiwania wynosi dokładnie tyle ile pobranie gry z internetu.

Co więcej, są to gry dostosowane do mobilnego grania. Do krótkich, przerywanych sesji i oferują nam nowe doznania. Nie są to kopie gier ze stacjonarnych konsol, ale zupełnie inne pozycje. I zyskują one niesamowitą popularność. Przykłady? Od Angry Birds można by zacząć, a potem wymienić inne, wielkie mobilne gry z milionowymi wynikami sprzedaży.

I zgadzam się z Marcinem, że znakomita większość tych produkcji jest słaba. Nie zmienia to jednak faktu, że przy wolumenie wypuszczanych tytułów ilość tych dobrych w zupełności wystarcza. Zwłaszcza, że „good is new perfect”. Gracze zadowolą się dużą ilością dobrych gier, a nie oczekiwaniem przez długi czas na te najlepsze. Za przykład wystarczy tu podać start 3DSa.

Co więcej – gry na smartfony są coraz lepsze. Twórcy powoli, ale konsekwentnie uczą się jak tworzyć coraz lepsze i bardziej wciągające produkcje na ekrany dotykowe. A gracze hardcorowi (casuale nie mają z tym problemów) powoi się do tego przyzwyczajają. Zresztą – sygnałem zmiany jest chyba fakt, że największe hity z konsol przenośnych pojawiają się również na smartfonach.

Co dają nam do kupy te wszystkie argumenty. Ano tłumaczą poniższy wykres:

Zrzut ekranu 2011-12-15 o 17.47.12.jpg

Widzimy na nim, jak powoli, ale nieubłaganie smartfony zjadają rynek mobilnej rozrywki.

Marcin argumentuje, że porównujemy sprzęt, który ma 7 lat z nowoczesnymi telefonami – dla mnie nie ma z tym problemu. Bo raz, że graficzne osiągi są zwykle podobne, dwa że starszy sprzęt jest tańszy. Czyli powinien nawiązać równorzędną walkę.

I na sam koniec już. Marcin pisze: „Monitory od Samsunga i LG sprawdzisz sobie w sklepie RTV, a w salonie AGD zobaczysz stojące obok siebie pralki Amiki i Beko. Tymczasem Nintendo 3DS albo PSP raczej nie znajdziesz w sklepie z telefonami, a Ultima czy Gram ani myślą wprowadzać do swojej oferty telefony.” Jestem bardzo ciekawy, co powie, gdy Vitę z 3G znajdzie tylko u jednego z polskich operatorów komórkowych. Bo taki scenariusz jest przecież możliwy.

A o tym, że casuale, czyli ludzie, którzy generalnie kupują gry i nie marudzą przesiedli się już na smartfony chyba nie trzeba pisać. Wystarczy tylko spojrzeć do kogo kierowane są gry na konsole przenośne. A są to hardcorowcy, bo tylko ich już interesuje dedykowany sprzęt do grania. I są oni w mniejszości.

W skrócie? Vita konkuruje ze smartfonami i wcale nie jest to bzdura. Tak samo jak fakt, że laptopy konkurują z tabletami, konsole pomiędzy sobą a PC, a wszystko to walczy o naszą uwagę i czas. Na równych prawach. Bo wyjście do klubu czy pójście na siłownie może być równie ważne dla kogoś jak zagrania w najnowszą megaprodukcję.

Wiele śmierci Nintendo

A2D2326C-ED90-4660-91E5-ECABAA3A68E6.jpg

„To już koniec Nintendo!”. Ile razy to słyszeliśmy?

Wiele. I to od dawna. A firma jakoś upaść nie chce i chyba ma się dobrze. Po trudnym starcie 3DSa konsola zaczyna znowu się sprzedawać i już ma lepsze wyniki niż DS w swoim pierwszym roku (choć należy tu pamiętać, że wówczas był to nowy koncept i trudniej się mu było przebić), zaś w Australii bije rekordy popularności.

Fakt, nakłada się na to niższa cena i pojawienie się gier na tę platformę, ale czy nie o to chodziło? Jak widać wydawcy uczą się na błędach. Szkoda, że na swoich i nie korzystają z doświadczeń innych, bo przecież Sony popełniało wcześniej z PS3 dokładnie te same błędy. Nintendo udało się odbić i aktualnie ich sytuacja jest lepsza. Oby tylko nie osiedli na laurach i nie przestali dostarczać nam świetnych gier.

Nadal twierdzę, że 3DS to ostatnie tradycyjne konsole przenośne, bo to smartfony złapały graczy niedzielnych i tam przeniósł się cały segment mobilnego grania. Nie oznacza to jednak, że Nintendo zupełnie przegrało na tym rynku, bo ma przecież niesamowicie silną markę (nie w Polsce oczywiście) i masę, ale to masę świetnych serii, które rodzice mogą kupować swoim dzieciom. Bo przecież sami pamiętają, jak dobrze bawili się grając w Mario.

Nie ma więc co lamentować i załamywać rąk, że w 5 lat po premierze Nintendo nie zarabia już niesamowicie dużo, tylko bardzo dużo na Wii. Zwłaszcza, że w przyszłym roku wychodzi przecież Wii U, które z pierwszych zwiastunów gier przygotowywanych na tę platformę zamierza na nowo podbić serca hardcorowych graczy. Graczy, których podejście do gier może się zmienić, bo przecież cały czas są oni bombardowani nowościami takimi jak Facebook, tablety czy smarfony i część z nich ze zdziwieniem odkrywa, że może być to fajne.

A 3DS? Dopóki będą pojawiać się nowe, świetne pozycje i rozwijany będzie eShop, jak również usługa sieciowa (bo tu jest mnóstwo do nadrobienia) nadal znajdą się klienci na tę konsolę. Ja wiem, że w przyszłym roku są dla mnie tam co najmniej 3 gry, w które chce zagrać.

Innym pytaniem jest, czy gry Nintendo powinny pojawić się na platformach mobilnych. W końcu Microsoft ze swoimi Kinectimals zadebiutował na iPhonie. I tu mam dylemat. Bo z jednej strony uproszczone wersje kultowych gier byłyby świetną reklamą dla firmy. Z drugiej zaś… firma traci koronny argument przemawiający za tym, by kupić ich produkcje – wyjątkowe gry.

W każdym razie – nie ma co tak szybko skreślać Nintendo. Pamiętacie jaką falę krytyki na starcie miał iPhone i iPad? Widzicie tabelkę na górze, gdzie widać ile razy było już po tej firmie? No właśńie.

Och Skyrim, tylko ty budzisz tak sprzeczne uczucia

Gram sobie w tego Skyrima i gram. Drażni mnie, jestem wiecznie przeciążony i z niepokojem patrzę na każdą rzecz, którą mogę podnieść.

Czy na pewno jej potrzebuję, czy to mi się przyda, czy warto? Towarzysze broni (och Lydia) też już dźwigają swoje, a tu się okazuje, że gra wystawia mi coraz więcej śmiecia do noszenia. I to aż to punktu, w którym serio rozważam, czy kupno domu, gdzie składowałbym to całe cholerstwo, nie jest dobrym pomysłem. Bo a nuż się przyda?

I drażni mnie to, do tego nie jestem fanem widoku FPP w RPGach, nie podoba mi się chyba do końca system levelowania postaci i questy. Bo są proste i nie wymagają myślenia. Jak do tej pory (około 20 godzin) to idź, przynieś, zabij… nie spotkałem się jeszcze z czymś, co porównywalne byłby z Dark Brotherhood z Obliviona. Co oczywiście nie znaczy, że takich misji tam nie ma. Ja po prostu do nich nie dotarłem.

Dlaczego więc w kółko w to gram? Dla żyjącego świata. Dla piaskownicy, która sama z siebie wypluwa ciekawe i śmieszne historie. Przykłady? Ależ proszę.

Mój dzielny koń zatłukł własnoręcznie (własnokopytnie) 4 zbirów, po czym popełnił samobójstwo skacząc ze skały. Macki mi opadły i przeklinałem go za wyrzuty sumienia. A to tylko jedna mała rzecz, która może przydarzyć się w tym świecie.

Ratowaliście kiedyś kolesia z rąk bandytów, który w imię wdzięczności ganiałby was po okolicy chcąc zatłuc gołymi pięściami? A ja tak miałem. Nie wiem dlaczego NPC nagle uznał mnie za wroga, ale widocznie coś mu się nie spodobało.

Błędu z weselem co prawda nie napotkałem osobiście, ale opowiadał mi o nim znajomy. Otóż, jak zapewne wiecie, w Skyrimie można wziąć ślub. I na to wesele, co jest w ogóle super pomysłem, przychodzą spotkane w grze postaci. Problem w tym, że gra może nam czasami wylosować martwego towarzysza. Takiego, który pojawi się na imprezie tylko po to, by teatralnie na niej paść trupem znowu. Zgadnijcie kogo oskarżą o morderstwo goście? No właśnie.

O nasyłaniu smoków na giganty wie pewnie każdy, tak samo o pojedynkach potworów, czy wykorzystywaniu wieśniaków do walki z potworami.

I stąd właśnie siła tej gry. Że sama z siebie dostarcza nam takich historii i opowieści, że nie koniecznie muszą je wymyśla twórcy, wystarczy zapewnić żyjący i działający świat dookoła, a gracze zrobią resztę.

Wystarczy tylko zobaczyć ile takich opowieści pojawiło się w internecie. Czy chociażby dzisiaj na Polygamii.

Gdy twórcy kłamią

Jest duża różnica pomiędzy powstrzymaniem się z podaniem informacji, a kłamaniemnapisał na swoim blogu Matt Leone z 1UP. I nie sposób się z nim nie zgodzić.

David Jaffe próbował. I mu nie wyszło.

Każda branża rozrywkowa, a pewnie można by to i rozszerzyć dalej to gra. Dziennikarze próbują się czegoś dowiedzieć jako pierwsi, PR czeka na odpowiedni moment, wybiera partnerów i ma całą strategię dozowania informacji.

Problem w tym, że przy projektach, w które zaangażowane jest po kilkaset osób i kilka firm często trudno utrzymać tajemnicę i jakieś plotki zawsze się pojawiają. Pijany tester w knajpie, koleś na zmywaku sprzątający biura, znajomy znajomego… dróg wydostania się informacji jest wiele.

Pewnie, niektórym się udaje – wystarczy wywołać do tablicy ostatnie przykłady Last of Us i nowej gry Epic, o których w zasadzie dowiedzieliśmy się dopiero na chwilę przed VGA, co odpowiednio budowało hype na to wydarzenie. Ale zwykle jest inaczej.

No i często po prostu dziennikarze (czy też osoby z mediów, jeżeli upierać się, że pisanie o grach dziennikarstwem nie jest) wiedzą, bo przecież rozmawiają z różnymi ludźmi i umieją wysnuć logiczne wnioski z przesłanek. Ogłoszenia o pracę, CV deweloperów, rejestracje znaków towarowych, zakupy technologii…. wszystko to daje podstawy do knucia, co dana firma może teraz kombinować. Czasami się trafia, czasami nie.

Może też się po prostu zdarzyć, że dane medium ma po prostu już podpisane umowy na wyłączność i tylko czekają z wypuszczeniem swoich materiałów. A w ich redakcjach też pracują różne osoby, które mogą coś usłyszeć, zobaczyć. Generalnie plotki są i będą, Należy się z tym pogodzić.

Zresztą działa to dobrze dla obydwu stron, bo media mają swoje kliki, a firmy często mogą zmierzyć popularność, zainteresowanie i opinie o swoim tytule. Taki to już jest świat, i tyle.

Problem pojawia się, gdy w wywiadach czy rozmowach twórca kłamie.

Nie mam problemu z usłyszeniem „no comment”, „za wcześnie by o tym mówić”, „nie komentujemy plotek i spekulacji”. Otwiera to oczywiście pole do spekulacji, ale generalnie obydwie strony są wobec siebie fair. Jest jakaś plotka, rzetelny dziennikarz stara się ją potwierdzić, zostaje z domysłami i wszyscy są w sumie zadowoleni.

Inną sytuacją jest, gdy pojawia się kłamstwo. Bo po pierwsze jest ono szybko weryfikowalne, po drugie niszczy relacje pomiędzy mediami a twórcami.

Wartością dziennikarza jest jego wiarygodność i rzetelność. To jest główny powód dla którego ludzie go czytają. Bo wiedzą, że nie robi ich w konia, że opisuje i tłumaczy to co wie i widzi. Okłamywanie go, to niszczenie jego pozycji. A co więcej podkopywanie innych ludzi z branży, bo facet który wpadnie na minę przestanie ufać generalnie wszystkim. Bo skąd wiadomo, że historia się nie powtórzy?

Jaka na to rada? Znaj swoich dziennikarzy. Część z nich to ludzie warci zaufania, którym można powiedzieć parę rzeczy więcej. Przy wzajemnym zaufaniu ma się pewność, że nie pobiegną i nie napiszą o tym, za to oni będą wdzięczni za dodatkowy insight w branży. Co więcej, w momencie ujawnienia informacji ich materiały będą po prostu lepsze.

A reszta? Zadowoli ich „no comment”. Serio. Będą próbować, niuchać i starać się wydobyć to co chcą usłyszeć, ale przecież większość z nich to młodzi ludzie, którzy nie stanowią większego wyzwania dla doświadczonego PRowca.

Przykład? Jeden z blogów wpadł na rewolucyjny pomysł pytania zamiast „Dlaczego twoja gra jest super/Sprzedaj nam swoją grę” – „Dlaczego twoja gra nie jest do dupy”. Efekt? Idealny dla PRu, bo przecież wystarczy zmienić tylko pierwsze zdanie wypowiedzi: „Moja gra nie ssie bo” i dalej polecieć wyuczonym przez setki powtórzeń strumieniem wymieniającym wszystkie unique selling points itd.

Zresztą rozmawianie i sugerowanie też ma swoje zalety, bo przecież młody bloger od razu poczuje się wyróżniony i dopuszczony do wewnętrznego kręgu wiedzących i zapewne wszystkie puszczone sugestie dzielnie powieli w swoich tekstach. Raz oszukany zawsze już będzie wietrzył podstępne spiski marketingu i hipsteryzował.

I piszę to rozumiejąc obydwie strony. I tę, która żyje ze sprzedania gry, czego częścią jest kampania marketingowa, ujawnianie informacji wybranym mediom i dozowanie napięcia, jak i tej, która żyje z klików, czytelników i reklam. To zamknięty ekosystem, który wzajemnie się na siebie przekłada. Bo w końcu media o grach i tak będą o nich pisać, nawet jak nie dostaną gry czy wyłączności (a przynajmniej powinny, bo są dla czytelników, a nie odwrotnie), a twórcy i tak prędzej czy później u nich się pojawią, bo zwiększają sobie one zasięg właśnie takimi wyciekami. A przez to więcej osób usłyszy o ich produkcie.

Zresztą tak samo bez sensu jest obrażanie się za wyrywanie z kontekstu czy krzykliwe nagłówki. Radą, żeby ich nie było to pilnowanie tego, co się mówi. Nie każdy jest stworzony do przemówień publicznych, nie wszyscy umieją utrzymać swoją rolę i tajemnicę. No i dodatkowo może mieć to swój urok „twórcy mówiącego prosto z mostu”. To jest atrakcyjne, to buduje świadomość nazwiska i reputację. Serio.

Media są, jakie są i inne nie będą. Te komercyjne muszą z czegoś żyć, a to są kliki. Zresztą to przyciąga czytelników – ciekawe historie, a nie nudne informacje prasowe, czy kolejny sztampowy zwiastun gry X. A wydawcy i twórcy ich potrzebują, bo mają one zasięg, znają branżę i wiedzą, co mniej więcej z czego wynika. A przez to są w stanie przekazać swojemu czytelnikowi nieco szerszy obraz i wyjaśnić niektóre działania i fakt, że wydawcy to robią te gry dla pieniędzy.

Należy nauczyć się z nimi po prostu żyć. I nie robić ich w konia, bo jest to chyba najgorsze, co można sobie zafundować.

Growi hipsterzy

Growi hipsterzy są wśród nas. Gry weszły do mainstreamu, a ten – jak powszechnie wiadomo – to źródło wszelkiego zła.

Bo gry przestały już być fajne i modnie jest na nie narzekać. W zasadzie za wszystko. Że wtórne, że głupie, że a trudne, czy też za łatwe, że fabuła nie taka i że na pewno to będzie słabe. A wszędzie macki zła rozsiewa ten cholerny marketing, który rujnuje wszystko. Ekscytować się grami już nie wypada. Trzeba narzekać.

Przykład? Ależ proszę bardzo – sprzed paru chwil.

Mamy grę Last of Us. Robi ją jedno z najlepszych studiów – Naughty Dog. Doświadczeni, z wieloma świetnymi tytułami na swoim koncie. Zwykle dostarczają. Jest się czym cieszyć? Pewnie. Bo gra wygląda przepięknie, jest nowym tytułem, a więc to oryginalny pomysł, a nie kolejna kontynuacja i porusza ciekawe tematy. A przynajmniej je tak zarysowuje. Co więc możemy o niej napisać, żeby trochę pohipsteryzować? Że jesteśmy, a jakże, zawiedzeni.

Nie chcę tu nic rozstrzygać, The Last of Us może być świetną grą, ale póki co jestem zawiedziony, że będzie kolejną produkcją rozgrywającą się już po końcu świata, a nie w jego trakcie.

//dodam tylko, że sam tekst jest bardzo fajny, czepiam się tylko tego jednego zdania//

A to nie wszystko, bo zawodzić nas może, że będą w niej zombie, że nie zobaczymy apokalipsy, że będziemy walczyć, eksplorować i uciekać. I to wszystko przed zobaczeniem tego tytułu. Powodów do narzekania jest wiele.

A wiadomo – osoba narzekająca jest o tyle bardziej cool niż ta, która po prostu poczeka, na to co pokażą twórcy, albo o zgrozo, będzie się z tych nowych produkcji cieszyć.

Dlaczego cool? Bo jest krytyczna, przeszła już wiele i z pozycji mędrca może głosić słowo o upadku i ogólnym syfie popkultury. A wiadomo – negacja jest prostsza niż kreacja. A jeżeli do tego dołożymy fakt, że pomysły są tanie i można rzucać z nimi jak z rękawa dostajemy w zasadzie internetowego supermena bez skazy.

Tu widzi błąd, tam wtórność, tu ponarzeka, ale też i spoko, ma wizje, jak to naprawić. To nic, że nie tworzył gier, że nie implementował swoich pomysłów i sprawdzał, czy to jest grywalne. „Trzeba to było zrobić tak” zawsze działa.

Mainstream jest zły. Duże gry są fatalne. Jedyny ratunek to tytuły niezależne, bo tam jest przecież prawdziwa pasja i innowacja. To nic, że większość z nich nie wygląda i nie nadaje się. Ważne, że mało kto o nich wie i są poza nawiasem. A jak już się spopularyzują, to należy się przenieść gdzie indziej. Bo to się zaraz zepsuje i tak fajnie, jak wtedy gdy grało w to 10 osób już nigdy nie będzie.

I tylko trochę mi smutno, że taki ton zaczyna dominować w mediach. Wśród ludzi, którzy powinni cieszyć się graniem i grami, a nie na siłę pokazywać swoje nimi rozczarowanie. Bo skoro jest tak źle, to może warto zająć się czymś innym? Albo pisać o wspaniałym świecie indie do garstki fanów, nie zajmując się tym znienawidzonym mainstreamem.

Mainstreamem, gdzie mamy przemyślaną konstrukcję, grafikę i wciągającą historię. Mainstreamem, w którym poza mechaniką rozgrywki dochodzą też emocje i żądza przeżywania nie polegająca na mechanicznym masterowaniu kolejnych poziomów i zagadek związanych z budową poziomów, ale na emocjach związanych z przeżywaną przygodą.

Bo to właśnie mój świat – opowieści, przygód i emocji. Świat, którego domeną są dopracowane i ładne produkcje. Świat gier, w które mogę grać sam, a nie umawiać się z innymi i być od nich zależny. Świat kupowania produktu, a nie wiecznie trwającej usługi, gdzie sztab behawiorystów knuje, jak mnie już z niej nie wypuścić.

I pewnie stąd moja niechęć do tego całego hipsteryzowania.

PS I tak, pisałem wcześniej, że chcę pożyczać, nie posiadać i że odchodzimy od produktu do usługi. I dalej to podtrzymuję, pod warunkiem, że pożyczę sobie na 2 dni Batmana, czy MW3, a nie utknę na 5 lat w World of Warcraft czy League of Legends.