Klasyczne obrazy widziane oczami sieci neuronowej Google’a

Jak komputery reagują na sztukę? Tego prawdopodobnie szybko się nie dowiemy. Ale możemy sprawdzić, co sieci neuronowe zobaczą na obrazach klasycznych mistrzów.

Jak to działa? Dość dokładnie wyjaśnione w tekście Joanny Sosnowskiej.

Żeby nauczyć komputer jakiegoś pojęcia (np. „widelec”), komputerowi dostarcza się przeróżne zdjęcia widelca, a ten uczy się rozpoznawania tego konkretnego obiektu w różnych konfiguracjach (widelec w ręku, widelec na stole, widelec z dwoma ząbkami, widelec z trzema ząbkami, widelec z ułamanym zębem, drewniany, plastikowy, itd). Sieć neuronowa nie dostaje informacji, do czego służy widelec, ani jakie cechy musi mieć, żeby wciąż być widelcem, a nie trójzębem – ma je sama wydedukować na podstawie zdjęć.

Taka sieć działa na kilkudziesięciu poziomach; warstw sztucznych neuronów jest przeważnie 10-30. Każda warstwa odpowiada za coraz bardziej skomplikowane działania. Jedna rozpoznaje krawędzie obiektów, inna kolory, jeszcze inna obiekty. […] Każdy obraz trafia do pierwszej warstwy, która komunikuje się następnie z warstwą kolejną, tak długo, aż w końcu osiąga warstwę „wyjściową”. Odpowiedź sieci otrzymujemy właśnie od tej ostatecznej warstwy”.

Nakarmionej wcześniej obrazami zwierząt ludzi i budynków sieci pokazałem klasyczne obrazy mistrzów. Efekty do obejrzenia poniżej.

Im więcej na nich abstrakcji – tym ciekawsze wyniki.

Śpiewając reklamy Playa

santa-claus-conquers-the-martians-crop-11

Reklamy Playa to jednak jest część naszego dobra narodowego. Zalet jest wiele, ale jeżeli miałbym wymienić tę najważniejszą dla mnie, to byłaby to świadomość, że pozawala zachować mi kontakt ze współczesną popkulturą. Słowo. W życiu nie wiedziałbym, kim jest Dawid Podsiadło, a przydało mi się to, do wpisania złośliwego komentarza pod jednym ze statusów na fejsie. Były 20 urodziny CD Projektu, a ja już wiedziałem, że ten koleś ma tylko 21.

No dobra, wtedy to się wydawało śmieszne, teraz nie za bardzo, ale hej, może to ten mityczny humor sytuacyjny?

Jest też ten koleś z dredami (Kamil chyba) co miksuje i jakaś tak chuda laska, chyba szafiarka co też śpiewa…. I słowo daję, że w życiu bym o nich nie wiedział, gdyby nie to, że spółka P4 wydaje majątek, by jej przekaz marketingowy towarzyszył mi wszędzie, gdzie pójdę. Dla mojego dobra.

W kinie dzieci śpiewają więc wraz z Dawidem, traktując reklamę, jak kolejny pophit o niczym, co jest dość abstrakcyjnym przeżyciem, w telewizji Kamil przesyła do mnie jakiś swój hit, a w knajpie sikając mogę poczytać o mojej formule.

I tylko moje dziecko za każdym razem krzyczy, że to kłamstwo.

Faktycznie, sprawdziłem, w terenie LTE nie ma.

Jak miałem wystawę to znaczy, że jestem artystą?

Galeria

This gallery contains 5 photos.

No słowo daję, że w życiu nie spodziewałem się, że będę miał swoją wystawę. Rzeczywistość mnie jednak znowu przerosła i oto proszę, podczas „Śmieci Internauty” – interaktywnej ekspozycji zorganizowanej w Mieszkaniu Gepperta we Wrocławiu, pojawiły się założone przeze mnie Wiersze z … Czytaj dalej

Ej, jest film na podstawie obrazów Beksińskiego. I to niezły!

Niezłe to Katharsis, co? Aż dziw, że nikt mi wcześniej o tym filmie nie powiedział. Beksiński to jeden z moich ukochanych artystów, co opowiadam praktycznie każdemu od liceum, kiedy to poznałem jego prace. Więc od 2011 roku – gdy powstał obraz, który możecie zobaczyć powyżej, jakoś powinno się on do mnie przebić. No nic, lepiej późno niż wcale.

A wiecie, co jest najlepsze? Że to praca małego zespołu. „Znajomy ze studiów zrobił video osadzone w „obrazach” Beksińskiego. Miał do pomocy jedynie kilku znajomych, jako aktorów. Reszta, pomysł, montaż itp – sam” – mówi mi Miłosz na czacie. A ja siedzę i oglądam ten film po raz drugi. I mam ciary.

W ogóle coraz bardziej podoba mi się to ożywianie obrazów. Zaczęło się filmu Młyn i Krzyż, o którym już kiedyś pisałem, całkiem niedawno widziałem w kinie Shirley – czyli analogiczną produkcję poświęconą innemu malarzowi, a teraz to Katharsis…

Chcę więcej, przecież jest tylu ciekawych artystów, których prace można by ożywić. I nie mówię tu tylko o Gigerze czy Tim Bradstreet, ale też i o tych bardziej normalnych malarzach. Z jednym tylko zastrzeżeniem – chciałbym, żeby to były opowieści jakoś ze sobą połączone. Brakuje mi fabuł i wolałbym coś spójnego, niż po prostu serię ożywionych obrazów.

Właśnie dowiedziałem się, że jest taki gatunek muzyki jak post classical

Gdzieś na Twitterze poleciał link, nazwisko artysty wydało mi się znajome, więc klikam. Dostaję to:

Co zwraca moją uwagę? Tagi. A szczególnie jeden – post classical. Przyznaję, nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszałem. Szybki googiel i mam definicję:

Muzka post-klasyczna zawierta elementy klasycznej struktury i zestawu instruymentów w niekonwencjonalny sposób.

Ciekawe, pewnie, że tak! Jacy więc jeszcze artyści są w tym nurcie? Okazuje się, że moje ukochane Dead Can Dance z płytą Within the Realm of Dying Sun wpisuje się znakomicie, a poza tym:

Brian Eno

Philip Glass

czy chociażby Laibach

Więcej propozycji znajdziecie tutaj, ja lecę słuchać zalinkowanych kawałków, bo nie powiem – podoba mi się. Wam też?

Artyści to eloje, nerdy to morlokowie

Morino_Morlock

Kiedyś to było prosto. Człowiek miał swoją wystawę i od razu wiadomo było, że artysta, a jego prace to sztuka. W końcu inaczej nikt by tego mu w galerii nie powiesił, prawda?

Już sama definicja sztuki jest zawikłana. Wikipedia definiuję ją jako dziedzinę działalności ludzkiej, uprawiana przez artystów. Kto to jest artysta? Osoba tworząca (wykonująca) przedmioty materialne, lub utwory niematerialne mające cechy dzieła sztuki. Kółko się zamyka. Sztuką może być wszystko i nic. Kiedyś chociaż mieliśmy autorytety, które nam mówiły, kto wielkim artystą był. A teraz? Cholera wie. Wrzuci se taki jeden z drugim filmik na jutuba albo piosenkę na soundclouda i w zasadzie nie wiadomo co z tym zrobić.

Wszytko przez tę technologię i uproszczenie zarówno procesu kreacji, jak i złamania monopolu środków przekazu. Nie trzeba już milionów dolarów i sieci kin, by wyświetlić swój film, zamiast wydawać płytę i dystrybuować ją z wydawcą można spokojnie zamieścić ją w sieci. Każdy może być artystą. I spora część z nas się nimi w jakiś sposób czuje. To, czy to dobrze, czy nie, to temat na inną historię.

Ciekawe w zasadzie jest coś innego. Devart – czyli teoretycznie nowe zjawisko mające połączyć sztukę z technologią. Kanwą współczesnego twórcy – programisty staje się kod programu komputerowego. Gadżety, komputery i elektronika dają nowe możliwości wyrażania się. Po blogersku mogę dodać – jak nigdy do tej pory. Zerknijcie sobie sami na stronę konkursu Google’a i zamieszczone tam projekty.  Niektóre z nich robią wrażenie. Na przykład ten, gdzie obserwujący staje się obserwowanym.

Tylko problem w tym, że to nie jest nic nowego. Nie wiem, w którym momencie aż tak strasznie zdehumanizowaliśmy technologię, że teraz musimy na nowo ją oswajać. Przecież cała sztuka, od początku świata była tworzona za jej pomocą. Była ludzka. Młotek, pędzel, perspektywa… to wszystko wynalazki techniki. Tymczasem ludzie nią się zajmujący stali się jak Morlokowie z Wehikułu Czasu Wellsa. Pamiętacie? Nie? Nic nie szkodzi, na szybko zacytuję wiki:

Akcja powieści toczy się w odległej przyszłości. Na przestrzeni tysiącleci ludzie podzielili się, powstały różnice tak znaczne, że klasyfikujące ich do dwóch różnych ras. Morlokowie są potomkami tych, którzy postanowili schronić się pod powierzchnią ziemi, wykorzystując zdobycze techniki. Przez stulecia ewoluowali, przystosowując się do warunków życia pod ziemią. Mroki jaskiń sprawiły, że nie mogli powrócić już na powierzchnię. Podporządkowali sobie naziemną rasę nieświadomych Elojów, traktując ich jak hodowlane bydło. Pomimo wysokiej, w porównaniu do Elojów, inteligencji i zaawansowania technicznego przejawiali również oznaki uwstecznienia, takie jak kanibalizm.

W mojej alegorii artyści to żyjący w magicznym świecie eloje. A geeki, nerdy, kiedyś w popkulturze pokazywanie jako pryszczate grubasy bez przyjaciół to oczywiście morlokowie. Rzecz w tym, że ci odrzuceni teraz okazali się być kolesiami z kasą. To oni kreują naszą rzeczywistość. Tworzą i zaspokajają potrzeby. Kiedyś dziewczyny śmiały się z chłopaków grających w Smoki i Lochy, teraz z wypiekami na twarzy oglądają z nimi Grę o Tron.

A że nie do końca rozumiemy co oni w zasadzie robią, jak to działa i skąd się biorą te miliony dolarów za jakieś aplikacje i serwisy to i musimy tę ich technologię na nowo oswoić.

I mniej więcej o tym mówię w audycji, której możecie posłuchać poniżej.

[audio https://dl.dropboxusercontent.com/u/206074/audio/RDC%2011%20marzec%202014%2013_17_00.mp3]

Słowiańskie dziwy

mmYlUiS4BU_7

Z tą Balladyną jest trochę jak z kinem porno. Człowiek się trochę naogląda tych produkcji z fabułą i zaczyna się zastanawiać czy to na pewno o seks tam chodzi.

Świat przedstawiony w tych krótkich, ale jakże dosadnych klipach pokazuje bowiem świat, jakiego nie znamy. Nie chodzi tu o to, ze wszyscy zaraz będą szaleńczo kopulować ze sobą, nie chodzi o piękne niezbyt niedostępne kobiety czy hojnie obdarzonych przez naturę mężczyzn mogących godzinami. Nie. Chodzi o świat pełen dobra.

Ja wiem, że dialogi to nie jest najpopularniejsza część porno. Ale warto czasem posłuchać by zobaczyć, kto tu kogo tak naprawdę. Mężczyźni odkrywają bowiem swoją baśń. Miejsce, w którym są dobrzy, prawi i wierni. Ok, zdarza im się potknąć, ale wiadomo kto tu jest winny – kobiety. Porno to takie męskie katharsis, w którym moralna i dobra postawa zostaje – inaczej niż w życiu – od razu całkiem nieźle nagrodzona.

I nie inaczej jest w Balladynie.

Zacznijmy od tego, że adaptacje Teatru Narodowego to coś niesamowitego. Zawsze mnie zaskakują, zawsze dają do myślenia i z każdej sztuki, nawet tej znanej, robią nowe przeżycie.

„Słowacki wielkim poetą był”. Serio, nie nabijam się, piszę na świeżo po obejrzeniu sztuki. Balladyna. To opowieść o miłości, zdradzie, morderstwie, ponętnych słowiankach, złych Niemcach, Popielu bez myszy, Wandzie co nie chciała i malinach. A wszystko przez kobiety.

Goplana zakochuje się w Grabcu – chłopie w gumofilcach, który z okazji korzysta, uwiedziony, jak w dobrym porno, a jakże. Pech chce, że ma też inną, z którą się spotyka. A potem jest coraz gorzej. Wraz ze wzrostem ilości kobiet (matka, dwie córki) znacząco maleje liczba dobrych i prawych mężczyzn uwikłanych w ich żądze. Giną, wyjeżdżają, znikają z pola widzenia. A wraz z nimi pojawiają się wojny, anarchia i płacz. Serio

A wszystko to w tej abstrakcyjnej scenerii. Chór słowianek opisuje nam rzeczywistość, grabiec a to ma złote gumofilce, a to jeździ na rowerze w garniturze, Gopło zrobione jest z pustych butelek. A jak wchodzi ambientowa muzyka i pojawiają się postacie z balu siedzące na złotych kanapach, to serio, David Lynch się chowa.

I okazuje się, że ten dramat namiętności, uwiązanie w źle zaczętym od zdrady i morderstwa siostry powoduje niemożność wyjścia ze zgotowanej sobie matni. To jest cały czas tak cholernie aktualne. Ludzie się w ogóle nie zmienili.

Idźcie na tę Balladynę do Narodowego. Warto.