Kinowa nuda Marvela

Przez chwilę myślałem, że jestem za stary na filmy Marvela o super bohaterach. Żaden z nich od dawna mnie nie zaskoczył, żaden od dawna jakoś szczególnie nie zaciekawił. Im dłużej jednak o tym myślę, tym bardziej widzę, że nie chodzi tu o samą postać czy konwencję, ale o rozłożenie akcentów.

Marvel to przede wszystkim nuda. Każdy film wygląda tak samo, każdy musi pogodzić fakt spowszednienia superbohaterów z wyjątkową historią każdego z nich i każdy zawodzi mniej więcej w tym samym miejscu.

Mamy bohatera, który jest w jakiś sposób odmienny. Bohatera szukającego swej tożsamości, który mniej więcej do 30% opowiadanej historii orientuje się kim jest i o co kaman w otaczającym go świecie. Potem widzimy chwilę treningu, pokazanie głównego wroga i prawie natychmiast finałową, zwycięską walkę.

To, co najciekawsze, czyli przejście od akceptacji innej wizji świata do umiejętności poruszania się w nim, na pokazanie porażek i upadków nie ma miejsca, poza kilkoma gagamia. Film zapewnia nam oszałamiające efekty wizualne, świetnych aktorów, parę onelinerów i w zasadzie to by było na tyle.

Kinowy Marvel to tak naprawdę remiks znanych nam już teledysków do sztampowych epickich ścieżek dźwiękowych. 

I chyba szkoda na niego czasu.

Co innego seriale.

Tu wszystkie wcześniejsze zarzuty nie mają miejsca. Nie tylko dlatego, że na opowiedzenie historii jest więcej czasu. Są one po prostu inne. Bardziej przyziemne, bardziej ludzkie, a przez to nam bliższe.

Kinowy Marvel to high fantasy. Opowieści, które od razu wkładamy między bajki, nie szukamy w nich sensu a skupiamy się tylko na blichtrze efektów. Netflix mówi nam coś, co mogłoby się wydarzyć. Historię, w którą możemy uwierzyć, a przez to taką, która w jakiś sposób nas porusza.

I sądzę, że na te kinowe szkoda po prostu czasu.

PS Najlepszy film do tej pory? Strażnicy Galaktyki i DeadPool.

 

Kaczor, ty obłąkany kanibalu!

main-qimg-35835aff79497a89cd1f6b89364a52ec

W Kaczogrodzie w Boże Narodzenie nie jada się kaczki”. Zdanie z niby bezpiecznej gazetki z badziewną zabawką dało mi do myślenia. Na szczęście dziecko nie zauważyło, że Kaczor Donald – kaczka – jedzący kaczkę zahacza dość mocno o kanibalizm. A może po prostu samego konceptu zjadania innych tego samego gatunku jeszcze nie zostało nauczone. Tym lepiej dla mnie.

Ale sam problem pozostaje. Dlaczego, na macki Cthulhu, Walt Disney dopuścił do sytuacji, w której w ogóle w mojej głowie pojawia się takie pytanie. Mogę zrozumieć wszelkie rasistowski i seksistowskie zagrywki, bo te wypleniliśmy z mediów relatywnie niedawno, a bajki z Myszką Miki i Kaczorem Donaldem są z nami już od połowy lat 30.

…w „Dumbo” z 1941 krytycy wykazują, że obecne tam kruki (z ang. crow) są podłe i… czarne. […] przywódca złych kruków nazywa się Jim. W USA po wojnie secesyjnej, głównie w południowych stanach, wprowadzano „prawa Jima Crowa”. Miały one ograniczać wolność byłych murzyńskich niewolników i wprowadzać większą separację białych i czarnych. Zaś „Jim Crow” było w tamtych czasach pogardliwym określeniem właśnie na murzynów – stąd nazwa praw. […] W tym samym filmie jest piosenka pracowników portowych. Czarnych, bez twarzy, ale śpiewających: „Jesteśmy niewolnikami póki prawie nie umrzemy/Jesteśmy szczęśliwymi portowcami” i „Pracuj/Przestań się migać/Ciągnij tę linę, ty włochata małpo”. – czytam, zapewne przepisany skądś, artykuł na łamach natemat.

No ale kanibalizm? Z tym, że zjadanie drugiego człowieka jest fe, pogodziliśmy się już dawno temu. Ok, były wypadki, kiedy dochodziło do niego na większą skalę, ale zawsze było to w ekstremalnych przypadkach (Wielki Głód na Ukrainie, Oblężenie Leningradu), i zawsze, ale to zawsze było to uważane za coś złego.

A tu proszę, Kaczor z siostrzeńcami przy posiłku:

„W przebiegu choroby pojawiają się także prymitywne odruchy, np. ssania, gryzienia, chwytania. Charakterystyczne są zmiany nastrojów: od depresji do euforii, a także przymusowy płacz bądź śmiech (stąd dziennikarskie określenie choroby, śmiejąca się śmierć)”. Brzmi trochę jak opis kreskówki z Kaczorem Donaldem? Zapewne można by znaleźć wiele scen pasujących do tego opisu. Opisu choroby Kuru, wywołanej przez kanibalizm właśnie. Wiem, mocno naciągane, ale dało mi to do myślenia.

Zacząłem pytać, grzebać i ogólnie drążyć temat. I wiecie co? Nikt nic nie wie. Ludzie z Disneya w ogóle nie przypominali sobie sprawy, inni bagatelizowali. „Nie powinniśmy się przejmować faktem, że kaczki jedzą kaczki, a w ogóle to hej, pies Goofy też ma psa i do tego trzyma go w budzie”! – jakby to coś zmieniało!

the_goofy_and_pluto_conundrum_by_andydiehl-d4xdv1h

I w końcu jedyną sensowną odpowiedzią, na którą wpadłem, była ta wskazująca, że owszem jedzą, ale nie kaczki, tylko indyki.

No i spoko, z tym już coś można zrobić. W końcu od paru lat naukowcy sugerują, że zeżarliśmy neandertalczyków. Może Disney przeczuwał to po prostu wcześniej i w swoich filmach zawarł odpowiednie analogie, by przygotować moje pokolenie na prawdę?

PS A przed sekundą na Twitterze pokazano mi ten filmik. Boski

Zobaczyłem właśnie Star Wars Holiday Special i odpadłem

Star Wars Holliday Special to bezsprzecznie jedna z najdziwniejszych rzeczy pochodząca z uniwersum Gwiezdnych Wojen, jakie dane mi było widzieć.  Wyemitowane tylko jeden raz – 17 października 1978 szybko stało się kultowe, głownie z powodu swojej niedostępności.

Nagraniami z TV dysponowali tylko najwięksi fani, którzy z zazdrością strzegli do niego dostępu. I w sumie trudno się dziwić. W końcu jest to tak kuriozalny materiał, że ho ho. Wiecie, że Carrie Fisher, czyli księżniczka Leia, była tak naćpana podczas kręcenia tego materiału, że w ogóle tego nie pamięta? No ale przecież to tylko jedna ciekawostka, co powiecie na to, że:

  • Chewbacca ma rodzinę, a mimo to szlaja się po kosmosie z przemytnikami
  • Wookie nie starzeją się dobrze, za młodu zresztą też nie wyglądają za dobrze
  • Na początku w zasadzie nie wiadomo o co chodzi, bo wszyscy tylko ryczojęczą. To może być obraz szczęśliwej rodziny, może być też siedliskiem patologii
  • Programy rozrywkowe dawno dawno temu, w galaktyce daleko, daleko stąd stały na fatalnym poziomie
  • Luke wygląda jak swoja transseksualna kopia
  • Straż Imperialna nosiła wąsy
  • „Telezakupy Mango” były od zawsze. magiczne szczotki czyszczące wszystko towarzyszą nam od co najmniej pierwszej Gwiazdy Śmierci

A to tylko początek! Jak macie chwilę wolnego to zerknijcie, bo jej, warto.

PS Warto też zerknąć na mój stary tekst, mówiący o tym, jak to, co niegdyś niedostępne i będące przedmiotem niemalże kultu dzięki sieci jest dla każdego. Love it!

 

Nie minęło wcale tak dużo czasu, a zmieniło się wszystko [Halt and Catch Fire]

halt-and-catch-fire-season-1-2014-poster-2

Jest wiele seriali o których warto opowiadać. Serio. Oglądam ich masę, pewnie nawet za dużo, ale żeby tak mi się chciało siąść i napisać to mi się za często nie zdarza.

Halt and Catch Fire to serial o początkach PC-tów. Jest tam i IBM, jest Microsoft, jest i Apple. Ale cała opowieść mówi o kimś innym. O firmie Cardiff Electric zapewne nie słyszeliście. I dobrze, bo nie istniała. To fikcyjna korporacja wymyślona na potrzeby serialu.

Co jest w niej wyjątkowego? To jej pracownicy wpadają na pomysł by zrobić pierwszego laptopa. Przenośny komputer mocniejszy, lżejszy i tańszy od innych. Zadanie nie do wykonania, które staje się możliwe.

W serialu fascynujących jest kilka rzeczy. Przede wszystkim pokazuje mi czasy, w których już żyłem jako zamierzchłą przeszłość. Epoka piksela łupanego… A nawet nie, komu wtedy były piksele w głowie – epokę ASCIIolitu, gdzie tryb tekstowy rozpalał wyobraźnię i pozwalał spokojnie na oglądanie gołych bab przemycanych na dyskietkach. Ściąganych z BBS-ów.

A ja to pamiętam. I MS-DOS 3.30, i te dyskietki 5.25 calowe o pojemności 360KB i 640KB pamięci operacyjnej. Pamiętam karty grafiki Hercules posiadającej tylko tryb tekstowy i pierwsze reklamy komputerów w gazetach. Tych 8 bitówych też. Grałem w Empire, pisałem w ChiWriterze, używałem Xtree, wiedziałem czym różni się EMS od XMS-a i że w autoexec.bat powinno być dos=high,umb oraz dlaczego. To ostatnie oczywiście przyszło potem, po XT, wraz z 386.

Nagle czasy mojej wczesnej młodości stały się jakimś zamierzchłym okresem, w którym żeby się z kimś skontaktować, trzeba było zadzwonić telefonem. I to stacjonarnym. Jak zwierzęta.

Pal sześć modę, ta wróciła, wraca, albo zaraz wróci. Muzyka i kino też zatoczy koło. Ale technologia? Ta poleciała do przodu nie oglądając się za siebie zmieniając ze sobą wszystko.

A nie minęło wcale tak dużo czasu.

Siedzę więc i oglądam zafascynowany. Bo nie dość, że mam wycieczkę do swojej młodości z całą warstwą kulturową, żartami z kobiet i świetną ścieżką dźwiękową to jeszcze widzę coś, co znam bardzo dobrze.

Co znaczy spalać się dla projektu, poświęcać mu wszystko i spalać na jego ołtarzu – relacje, życie czy zdrowie. Rzygać ze zmęczenia i wracać do pracy, bo warto. Jak ten program bojowy CIA, który zatrzymywał dysk, przez co głowica uderzała w kółko w jedno miejsce, co miało go zniszczyć. Halt and Catch Fire.

Nie, nie stworzyłem laptopa. Ale czuję jakąś jedność z tymi ludźmi. Łudzę się, że wiem, jak to jest, co czują.

A na pewno znam to uczucie, kiedy się swój projekt traci.

I pewnie dlatego tak mi się ten serial podoba.

Nie takie złe to Mroczne Widmo

Film_Nerd_Phantom_Menace

Nie jakieś super te Gwiezdne Wojny, ale całkiem fajne – usłyszałem skróconą recenzję po pierwszej projekcji Mrocznego Widma. Nie wiedziałem co o tym myśleć. Pomysł, by wysłać spać bez kolacji, został po szybkim namyśle odrzucony.

Szczerze mówiąc, z jednej strony spodziewałem się chyba większej fascynacji. Z drugiej strony wszyscy wiemy, że Jar Jar Bings i Midichloriany, to nie jest to, za co moje pokolenie pokochało Star Warsy. Dziecko nieświadome burzy emocji, którą mi zapewniło grzecznie zasnęło. A ja siedzę i myślę.

Tak, miałem dylemat od której części zacząć pokazywanie gwiezdnej sagi. Doszło nawet do tego, że odpowiednie pytanie zadałem na serwisie Quora i otrzymałem odpowiedź, że koszernie będzie pokazać w kolejności, w jakiej samemu się oglądało, czyli 4-5-6-1-2-3. I nawet miałem taki zamiar, gdyby nie fakt, że w cyfrowi tubylcy to osoby, które popkulturę zasysają z prędkością, na jaką pozwala łącze.

Gry i filmy Lego Star Wars plus Angry Birds w zasadzie odczarowały całą sagę. Dzieci doskonale wiedzą kim stanie się Anakin, oraz czyim jest ojcem. Palpatine też nie ma tajemnic i jego pojawienie się jako senatora budzi zdumienie. Przecież to ten zły koleś w kapturze. Sith.

Pogodziłem się z faktem, że zaskoczeń nie będzie i zacząłem rozważać, czy nie lepszym pomysłem będzie rozpoczęcie oglądania od pierwszego epizodu. Dlaczego? W sumie to całkiem logiczne – po pierwsze Anakin z pierwszego epizodu jest bliżej 6 latka niż dwudziestokilkuletni Luke. No a po drugie jest całkiem niezły serial Clone Wars.

Włączyliśmy.

I wiecie co, to nie jest zły film. Pamiętam, że te naście lat temu, w 1999 roku był to dla mnie niezły policzek. Jak każdy fan czułem się oburzony tym co z MOJĄ SAGĄ zrobił Lucas. Gdzie mrok, Vader i jak to możliwe.

Owszem, Jar Jar Bings nie powinien się nigdy zdarzyć. Nie powinno być ani słowa o midichlorianach, a początki związku Anakina i Padme zakrawają na pedofilię. Ale poza tym? Jest dobrze. Kosmiczna baśń trafia do swojego docelowego odbiorcy – dziecka. Wiem, bo przetestowałem na swoim.

Pisałem już, że siedzę i myślę, prawda? Pisałem. I teraz z perspektywy czasu widzę, że 1999 to zupełnie inne czasy niż 1984 – rok w którym to ja, w wieku 6 lat, po raz pierwszy zobaczyłem IV epizod. Nie ma zimnej wojny, nie ma Imperium Zła – ZSRR, nie ma Czarnobyla a świat jest chyba jeszcze pełen nadziei, że będzie lepiej. Nic więc dziwnego, że zamiast Wookich pojawiają się pocieszni Gunganie. Dostajemy na pierwszym planie przygodę, walki na miecze świetlne i szalone wyścigi. Mrok czai się w tle. Nie pokazany, zamaskowany przed okiem widza przez knucia Palpatine. Silniejszy rząd, większa kontrola i inwigilacja. Kontrola przez drony.. wróć, klony i armie droidów. Wypisz wymaluj nasz dzisiejszy świat, po zamachach z 2001 roku.

A o dubbingu, że fajny, kiedy indziej. Póki co, czeka nas obejrzenie Wojny Klonów.

Wojna Gwiazd

Dzisiaj 4 maja, czyli dzień Gwiezdnych Wojen. Dlaczego? Bo po angielsku may the 4th brzmi praaaawie jak may the force. No i stąd to święto, bo przecież Moc (na razie zapominamy o midichlorianach) to wiadomo – Jedi, pojedynki na miecze świetlne i odcinanie sobie kończyn przez rodziny.

Nie, nie napiszę kolejnego tekstu okolicznościowego, bo napisano już ich dużo i nie ma sensu przepisywać. Pokażę Wam za to, jak z tematem Gwiezdnych Wojen zmierzyła się propaganda PRL w postaci Polskiej Kroniki Filmowej. Star Warsy stały się tam Wojnami Gwiazd, na początku można pooglądać sobie damskie tyłki, a na końcu są też i wybrane najlepsze sceny. Tak na zachętę.

 

 

Trzeba być cierpliwym, sukces przyjdzie

Ależ pięknie się te dwa wpisy zazębiają. Poprzednio pisałem, jak to współczesna młodzież pędzi do sukcesu, zupełnie nieprzygotowane na fakt, że trzeba będzie na niego poczekać. Że sukces kosztuje. I że mało kto osiąga go w młodym wieku. Popisałem, pomarudziłem sobie, że za moich czasów było inaczej i spojrzałem krytycznie na swoje życie.

Za dużo sukcesu tam też nie zobaczyłem.

Ale potem wpadły mi w rękę ten cykl i, wow, obejrzyjcie sami. Jeżeli pracujecie w branżach kreatywnych to warto przypomnieć sobie historię pewnego losera. Tak, Leonardo Da Vinci na swój czas czekał aż do 30. A potem jeszcze długie 16 lat.

Powinni uczyć o tym w szkołach! Uczą? Ach, to soraski, już zapomniałem…

Friends – serial wszech czasów

friends-the-one-with-the-reunion

Święta. Wiecie jak to jest – człowiek objedzony, wydarty ze swego naturalnego habitatu nie wie co ze sobą zrobić. Znajomi albo dostają nagłego kociokwiku i wysyłają rymowane esmeski o kurczaczkach i jajeczkach, albo wręcz przeciwnie, stają się wojującymi antyteistami jakby katolicy przeorali odbyty ich przodków co najmniej trzy pokolenia wstecz i teraz muszą się odegrać. Reszta milczy, co chyba jest najlepszym rozwiązaniem. I wtedy pojawia się z dawna niewidziany telewizor.

Oczywiście nie chodzi mi tu o przedmiot. Duży czarny i błyszczący ekran to nie tylko oznaka statusu, ale też i centrum domowego ciepełka. Można sobie dużo i namiętnie tłumaczyć, że rozmiar nie ma znaczenia, ale wszyscy prędzej czy później dorosną na tyle by przyznać, że fajnie mieć dużo cali w domu. Chodzi o styl oglądania, w którym to nie ty decydujesz, co aktualnie leci na ekranie.

Dłuższy kontakt z tradycyjną telewizją doprowadza do smutnego wniosku, że pomimo stu z hakiem kanałów na kablówce nie ma co oglądać. Albo dostajemy filmy nijakie, takie o których absolutnie nic się nie da powiedzieć, albo po prostu złe i to bynajmniej nie w ten zabawny sposób. Najmniejszym złem wydaje się być obejrzenie tego, co już kiedyś widzieliśmy. Ludzie szukają swoich Kevinów samych w domu i Potopów i chyba nie ma w tym nic złego. Ot, widzimy po prostu nową, świecką tradycję.

Zwykle po trzeciej rundce channel surfingu dawałem sobie spokój i zabierałem się za coś ciekawszego – czytanie. Ale tym razem trafiłem na ten jeden serial, który zawsze powstrzyma mnie przed przełączeniem kanału – Friends.

Znacie? Co za głupie pytanie. Kultowy serial 30-latków i do tej pory niedościgniony wzór dla sitcomów. Mam wszystkie (słownie – WSZYSTKIE) odcinki na DVD, kupowane po 250zł za sezon. Znam je na pamięć. Ok, może nie zacytuję z pamięci dialogów, ale zawsze wiem, o co chodziło.

Siedzę teraz oglądam i nie mogę się nadziwić, jakie to jest dobre. A przy okazji nienachalne, inteligentne i nie wulgarne. A co więcej – jakie tam są fajne postaci. Niby każda inna, ale też i nie płaska. Bo czy z ręką na sercu możecie wybrać sobie jednego bohatera, którym chcielibyście być? Ja nie, bo fajne cechy są porozrzucane. Rozmaite copycaty typu How I Met Your Mother już tego nie robiły.

Siedzę więc sobie zanurzony w nostalgii moich ukochanych lat 90 i chichoczę się z żartów, które już znam. Oglądam modę, referencję i myślę sobie z przerażeniem o ile teraz jestem od tej grupki znajomych starszy. Uspokaja mnie tylko myśl, że nadal rozumiem ich wzorce zachowań i że w sumie są mi teraz bliżsi niż kiedykolwiek.

 

Ej, jest film na podstawie obrazów Beksińskiego. I to niezły!

Niezłe to Katharsis, co? Aż dziw, że nikt mi wcześniej o tym filmie nie powiedział. Beksiński to jeden z moich ukochanych artystów, co opowiadam praktycznie każdemu od liceum, kiedy to poznałem jego prace. Więc od 2011 roku – gdy powstał obraz, który możecie zobaczyć powyżej, jakoś powinno się on do mnie przebić. No nic, lepiej późno niż wcale.

A wiecie, co jest najlepsze? Że to praca małego zespołu. „Znajomy ze studiów zrobił video osadzone w „obrazach” Beksińskiego. Miał do pomocy jedynie kilku znajomych, jako aktorów. Reszta, pomysł, montaż itp – sam” – mówi mi Miłosz na czacie. A ja siedzę i oglądam ten film po raz drugi. I mam ciary.

W ogóle coraz bardziej podoba mi się to ożywianie obrazów. Zaczęło się filmu Młyn i Krzyż, o którym już kiedyś pisałem, całkiem niedawno widziałem w kinie Shirley – czyli analogiczną produkcję poświęconą innemu malarzowi, a teraz to Katharsis…

Chcę więcej, przecież jest tylu ciekawych artystów, których prace można by ożywić. I nie mówię tu tylko o Gigerze czy Tim Bradstreet, ale też i o tych bardziej normalnych malarzach. Z jednym tylko zastrzeżeniem – chciałbym, żeby to były opowieści jakoś ze sobą połączone. Brakuje mi fabuł i wolałbym coś spójnego, niż po prostu serię ożywionych obrazów.

Kim jesteś tak naprawdę Scooby? I co zrobisz jak zalegalizują marihuanę?

l.Scooby-Doo+Meets+Batman+&+Robin

Człowiek się naogląda tych bajek z dzieckiem i potem ma wątpliwości. Wczorajszy dzień zdominował Scooby Doo i jego przygody z Batmanem.

Tak, dobrze przeczytaliście, Włochaty, Scooby i cała paczka wraz z Batmanem i Robinem wspólnie walczą z Jokerem, Pingwinem i Dwoma Twarzami. Człowiek Nietoperz dzięki temu nie marudzi, że za młodu zabito mu rodziców, zaś Joker staje się nieco sympatyczniejszy i zamiast grozy niesie ze sobą po prostu śmiech, gdy potyka się na skórce od banana, albo daje się załatwić pistoletem na gumowe kule.

Ale ja nie o tym. Najpierw zastanowiło mnie, dlaczego w zasadzie w każdym odcinku tak naprawdę na 5 osób pracują tylko 3. Zwykle w akcji widzimy Velmę, Włochatego i Scooby, zaś z naszych oczu znika Fred i Daphe. Jedni łapią potwora, a drudzy? Wyglądało na to, że gżą się gdzieś zawzięcie i potem przychodzą tylko na gotowe. Wyobraźcie sobie ich życie – w kółko w drodze, w kółko przygoda, fani i ludzie do odwalania brudnej roboty. Żyć nie umierać.

To była pierwsza zagadka. Po niej pojawiła się druga – skąd w zasadzie cała ta ekipa ma kasę na podróże i rozwiązywanie zagadek kryminalnych za darmo. Klawe życie, ale skąd kasa? Pogooglałem, podumałem, popytałem w szerokim internecie.

Odpowiedź na pierwsze zagadnienie przyszła szybko – Fred i Daphne to były nudne postaci i scenarzystom nie chciało się o nich pisać. Normalsi nie pasowali do wykręconej trójki, a w związku z tym ich rola była minimalizowana. Nie byli potrzebni do rozwiązywania zagadek. Co oczywiście nie oznacza, że nie chodzili się gzić, ale robili to raczej z nudów, niż z wykręcania się od wspólnej pracy detektywów.

Drugie zagadnienie było trudniejsze. Odpowiedzi jakie znalazłem, można było podzielić na trzy rodzaje:

  • chamską – to kreskówka debilu, co cię to obchodzi
  • seksualna i chamska – Velma i Daphne to prostytutki
  • narkomańska – Włochaty handluje ziołem

I coś jest w tej ostatniej teorii. Zauważyliście, że Scooby i Włochaty są na permanentnej gastrofazie? No i jak bardzo dają się wrabiać i wystawiać jako przynęty? Zupełnie jakby trochę nie ogarniali i byli jacyś tacy przytłumieni. Zupełnie jakby w kółko chodzili zjarani. Zresztą, pamiętacie ten fragment Jaya i Silent Bob Kontratakują?

I wszystko jasne. Włochaty diluje. Owszem, nie jest w tym dobry, bo sam się przy okazji upala, a nie powinien. I to widać też w serialu. Przez tyle lat nie zmienili wraz z ekpią samochodu, ba, nie stać ich nawet na nowe ciuchy.

Powstaje pytanie, co z nimi będzie, gdy w USA marihuana stanie się legalna…

PS Zawsze też istnieje możliwość, że nasi bohaterowie wcale nie pomagają za darmo, tylko przychodzą po wynagrodzenie gdy kamery już przestają kręcić odcinek z ich przygodami.

Czy Polacy dadzą sobie radę z apokalipsą zombie?

41364984087_zombiewalk2013

Zombie zombie zombie. Tym razem w Polsce i to jako serial. Taki współczesny – do internetu. Sam nie wiem, co myśleć, mam dużo wątpliwości.

Horda, bo o nim mowa, ma być oczywiście opowieścią o apokalipsie. „Cywilizowany świat legł w gruzach od nieznanej, bardzo niebezpiecznej choroby, która zdziesiątkowała ludzkość. Większość populacji zmieniła się w krwiożercze bestie, które potrafią działać w grupie, lecz ich zdolności opierają się na zwierzęcym instynkcie przetrwania, a nie na rozumie” – póki co brzmi dość sztampowo. Moda na zombie nie przemija i szczerze mówiąc to nie pamiętam aż tak długiego bycia na topie jakiegoś potwora. A stąd też i same zagrożenia dla kolejnych twórców.

Wszystko już było, ciężko zaskoczyć czymś widza. W końcu mamy skończoną ilość opowieści w danym klimacie. Nawet jeżeli jest on tak pojemny, jak lęk białych arystokratów przez nieznanymi im masami niewolników. Zdziwieni? Nie ma czym – zawsze w horrorze oswajaliśmy sobie jakieś lęki. O ile wampir w kulturze to demoniczny, pozbawiony sumienia arystokrata, o tyle zombie to już klasa robotnicza

„Wszystko dzieje się już kilka lat po wygaśnięciu epidemii. Czyli coraz mniej jest i ludzi, i zarażonych (bo brakuje im pożywienia). Zagłada cywilizacji stała się faktem – rytm na Ziemi z powrotem zaczęła wyznaczać natura. Twórcy zapowiadają: walka o przetrwanie ludzi z potworami znów zamieniła się w walkę człowieka z człowiekiem. I to właśnie o ludziach, którzy stracili już nadzieje na powrót do normalności i skupili się głównie na swoim „tu i teraz”, opowiada ten serial.” – czytam na łamach gazeta.pl i serio, nic tu nie ma nowego. Dopiero kolejny akapit daje trochę nadziei. „Znajdziecie tutaj sporo nawiązań do słowiańskich mitów i legend” – mówią w wywiadzie twórcy.

Mam nadzieję, że to sporo to będzie naprawdę dużo. Andrzej Sapkowski ze swoim Wiedźminem jest żywym dowodem, że nasza demonologia może być niesamowicie ciekawa, a co ważniejsze – niezbadana i tajemnicza. Przeżyliśmy już wraz z kinem horrorem wschodnim, potem na topie byli Hiszpanie, teraz czas na nas – Słowian z swojskimi utopcami i płanetnikami.

Będzie ciężko – to wiedzą wszyscy. I nawet nie chodzi o to, że jest The Walking Dead. Jest tego znacznie więcej – House of Cards, True Detective czy Gra o Tron. Horda ma być serialem produkowany od razu do internetu. To też wymusi specyficzne zakochania. Nie można sprzedać czasu reklamowego przed emisją, więc pewnie będziemy mieć do czynienia z krótkimi odcinkami, by było ich jak najwięcej. No i z lokowaniem produktów. W końcu ktoś za jego powstanie musi zapłacić.

Zobaczymy jak to wyjdzie. Fajnie, jakby się udało i powstało coś fajnego. I chyba do takiej właśnie konkluzji dochodzę w zamieszczonej poniżej audycji.

[audio https://dl.dropboxusercontent.com/u/206074/audio/0_ZET_Gold%2022%20luty%202014%2007_36_24.mp3]

A mi w True Detective podoba się coś zupełnie innego

TD00283

Oglądacie True Detective? Głupie pytania, pewnie, że tak. A jeżeli nie, to zapewne zaraz zaczniecie. Zabawne, nie? Dopiero co blogerzy w swej mądrości obwołali śmierć telewizji, wskazali, że teraz to Netflix i wszystko naraz, a tu proszę… Ludzie wariują dla serialu puszczanego w odcinkach, raz w tygodniu tylko w telewizji.

Ja tam się nie znam na tych serialach. W sensie, wiem, co mi się podoba. I chyba umiem subiektywnie ocenić, które z nich oglądam z rozpędu, bo się przyzwyczaiłem, a które są po prostu dobre. Ale żeby wysnuwać jakieś teorie? To chyba nie dla mnie. Od tego są inni.

Dla mnie przede wszystkim True Detective jest piękny.

Od intro, przez każdą kolejną scenę, aż do końca każdego odcinka. Rzadko mi się zdarza, żeby z powodu serialu zmienić tapetę na swoim komputerze. True Detective się to udało. Bo te obrazy są po prostu niesamowite. Jak oglądacie, to sami wiecie.

O muzyce nie będę pisał, tak samo i o niesamowitym klimacie. Jestem przekonany, że prędzej czy później sami złapiecie się na tym, że mimo iż akcji jest tu bardzo mało siedzicie przykuci w napięciu nie mogąc oderwać wzroku od telewizora. Marcin Drews mówi, że to z powodu ukrytych w każdej scenie wskazówek.

fani serialu, do których sam się zaliczam, dostają białej gorączki, oglądając dane sceny po kilka razy i analizując szczegóły, których za pierwszym razem nie dostrzegli, i wertując (a czasem nawet tłumacząc) XIX-wieczną literaturę, do której True Detective pośrednio się odnosi […] serial obfituje w tropy i odniesienia, generując przy tym niewiarygodną liczbę teorii spiskowych! Ledwie czasem widoczne szczegóły rozpalają wyobraźnię widzów, którzy – co jest największym sukcesem serialu – opuścili wygodny fotel, odstawili piwo i czipsy po to, by pół nocy wertować internetowe biblioteki w poszukiwaniu wyjaśnienia mrocznych zagadek, a potem dzielić się z innymi wynikami swego śledztwa w postaci często wyjątkowo rozbudowanych i popartych odniesieniami artykułów.

Dla mnie to jednak przede wszystkim klimat i sposób snucia opowieści. Dwóch detektywów, GENIALNE dialogi, niesamowicie zarysowane postaci. Jedna odrealniona, prawie do nieczłowieka, druga z kolei aż za bardzo ludzka. Ze wszystkimi jej wadami w komplecie.

A w tle szaleniec i morderca, narkotyki, okultyzm i oby szczątki mitologii Cthulhu. Ludzkie słabości, determinacja i tajemnica, która odkrywa się powoli. A przez to, że praktycznie cały czas jesteśmy świadkami retrospekcji, możemy zobaczyć, jak kolejni narratorzy kłamią.

I chyba to jest dla mnie tym wyznacznikiem. Dysonans poznawczy, jaki fundują mi przesłuchiwani bohaterowie z tym, jak naprawdę wyglądała ich przeszłość jest dla mnie niesamowitym przeżyciem. Nie zrozumcie mnie źle, inne rzeczy też powodują u mnie żywsze bicie serca. Ale odkrywanie, jak historia może się zmienić zawsze mnie fascynowało.

I żałuję, że tak rzadko widzimy ten patent. A zwłaszcza w grach.

Zerknijcie sobie na pełną listę dzieł, w których mamy do czynienia z narratorem, któremu nie możemy ufać. Z głowy byłem w stanie wymienić tylko jeden tytuł – Dragon Age 2. No ale jakie to robiło wrażenie. W samouczku idziemy bohaterami w lśniących zbrojach, pokonujemy hordy demonów, smoków i innych badziewi wysokiego poziomu, by za chwilę zostać cofniętymi i zobaczyć prawdziwą historię. Zlęknieni, ledwo żywi uciekają, nie bez ofiar, walcząc z goblinami.

Odczuwam jakąś perwersyjną przyjemność w dekonstrukcji mitu. Urealnianiu high fantasy,, tak jak cudownie robi to Steve Erikson w Malazańskiej Księdze Poległych i sprawdzaniu jak prosta historia może wyewoluować w mit. Albo zupełnie inną opowieść, jak miało to miejsce w Usual Suspects.

Gdzie jest na to miejsce w grach? W przygodówkach, RPGach i interaktywnych opowieściach typu Walking Dead od Telltale Games. Póki co w serialu telewizyjnym sprawdza się to doskonale, dlaczegóż więc nie przełożyć tego do gry? Uczynić z narratora kłamcę, a całą opowieść naszpikować wskazówkami i zagadkami, które fani mogliby badać, znajdować i zadyskutowywać się na śmierć pomiędzy kolejnymi epizodami.

W końcu chyba to właśnie gry, które są mieszanką każdego rodzaju medium są idealnym miejscem dla transmediowych opowieści.

PS I niesamowicie mnie jara, że to tylko 8 odcinków z zamkniętą historią. A drugi sezon, to nowa para detektywów. Cieszy mnie, że opowieść nie zostanie rozwodniona, zepsuta, że nie straci wyrazistości. I pozostawi to niesamowite uczucie niedosytu. Jaram się.