Kinowa nuda Marvela

Przez chwilę myślałem, że jestem za stary na filmy Marvela o super bohaterach. Żaden z nich od dawna mnie nie zaskoczył, żaden od dawna jakoś szczególnie nie zaciekawił. Im dłużej jednak o tym myślę, tym bardziej widzę, że nie chodzi tu o samą postać czy konwencję, ale o rozłożenie akcentów.

Marvel to przede wszystkim nuda. Każdy film wygląda tak samo, każdy musi pogodzić fakt spowszednienia superbohaterów z wyjątkową historią każdego z nich i każdy zawodzi mniej więcej w tym samym miejscu.

Mamy bohatera, który jest w jakiś sposób odmienny. Bohatera szukającego swej tożsamości, który mniej więcej do 30% opowiadanej historii orientuje się kim jest i o co kaman w otaczającym go świecie. Potem widzimy chwilę treningu, pokazanie głównego wroga i prawie natychmiast finałową, zwycięską walkę.

To, co najciekawsze, czyli przejście od akceptacji innej wizji świata do umiejętności poruszania się w nim, na pokazanie porażek i upadków nie ma miejsca, poza kilkoma gagamia. Film zapewnia nam oszałamiające efekty wizualne, świetnych aktorów, parę onelinerów i w zasadzie to by było na tyle.

Kinowy Marvel to tak naprawdę remiks znanych nam już teledysków do sztampowych epickich ścieżek dźwiękowych. 

I chyba szkoda na niego czasu.

Co innego seriale.

Tu wszystkie wcześniejsze zarzuty nie mają miejsca. Nie tylko dlatego, że na opowiedzenie historii jest więcej czasu. Są one po prostu inne. Bardziej przyziemne, bardziej ludzkie, a przez to nam bliższe.

Kinowy Marvel to high fantasy. Opowieści, które od razu wkładamy między bajki, nie szukamy w nich sensu a skupiamy się tylko na blichtrze efektów. Netflix mówi nam coś, co mogłoby się wydarzyć. Historię, w którą możemy uwierzyć, a przez to taką, która w jakiś sposób nas porusza.

I sądzę, że na te kinowe szkoda po prostu czasu.

PS Najlepszy film do tej pory? Strażnicy Galaktyki i DeadPool.