Dlaczego dzisiejsze dzieci uczą się o wczorajszym świecie?

z15619674Q

Wszystkie te nowe bajki dla dzieci omijają szerokim łukiem jedną rzecz. Współczesność. Co pójdę do teatru, włączę słuchowisko czy jakąś nową bajkę to natykam się na prawdy, które znamy od lat.

Trzeba być miłym, nie grzecznym, nie robić drugiemu, co tobie nie miłe i takie tam. No chyba, że to bracia Grimm, to wtedy robić innym należało jak najbardziej i jak najgorzej, by tylko osiągnąć swój cel. Spalić macochę, obciąć pięty czy rozerwać końmi. A zabawa wcale się nie musiała tu kończyć. Czasami wręcz dopiero się zaczynała.

Problem w tym, że świat dzieci nieco się zmienił i poza trzepakiem i piaskownicą pojawiło się w ich życiu coś takiego jak internet. A w nim cała masa nowych zagrożeń. I to takich, które cały czas się zmieniają.

Bromba w sieci teatru 6 Piętro, to jak do tej pory jedyna sztuka teatralna, która stara się jakoś zmierzyć z tym problemem. I robi to nawet nieźle – problem w tym, że opisuje świat, którego już nie ma. Rzeczywistość zaczęła zmieniać się za szybko.

W sztuce widzimy jak bohaterowie z rzeczywistości bajkowo-magicznej przenoszą się do rzeczywistości wirtualnej, gdzie mierzą się z rozmaitymi przeciwnikami. Wirusem komputerowym, który podmienia frazy w wyszukiwarce, z podejrzanym e-mailem czy ostatnim bossem z gry MMO o wampirach.

Ręka w górę, kto miał ostatnio problem z wirusem komputerowym. Niegdyś rozpowszechniające się bez opamiętania i niszczące zawartość dysków programy szybko znikły, by ustąpić miejsca aplikacjom zamieniającym stacje robocze w posłuszne zombie atakujące wskazane cele. Nie ma sensu niszczyć, skoro można zarobić. Mityczni hackerzy siejący niegdyś postrach spowszednieli i stali się (w większości) bandytami wymuszającymi okup.

Podejrzanymi mailami zajęło się Google, które praktycznie zmonopolizowało tę usługę. Maile straciły na znaczeniu, a automaty antyspamowe wielkich korporacji praktycznie wyeliminowały zagrożenie dla szeregowego użytkownika.

Z wymienionych problemów w sztuce pozostało nadmierne uzależnienie od gier, które jest, będzie i raczej sobie nie zniknie. Ale przecież to zdecydowanie za mało. Bo w sieci na najmłodszych użytkowników czekają coraz to nowe zagrożenia. Od złych ludzi, na których mogą trafić na czatach, przez próby wyłudzenia pieniędzy i numerów kart kredytowych rodziców, przez zupełnie nowe rzeczy, jak kradzieże przedmiotów wirtualnych czy, jej, sam nie wiem co. Włamywanie się do domowych urządzeń typu pralka czy lodówka? Przejmowanie kontroli nad wszczepami? Ataki na „ducha w maszynie”?

Gdzie fenomen MInecrafta? Gdzie Lego i połączone uniwersa? Gdzie niebezpieczny świat czatów, selfie i walki o prywatność? Rozumiem, że odpowiedzialność spoczywa na rodzicach, ale fajnie by było, gdyby twórcy kultury wyższej i niższej też się tym zajęli i w swoich dziełach zaczęli przemycać te zagadnienia.

Nie bij słabszych, nie wrzucaj swoich nagich fotek do sieci, odrabiaj lekcje i nie dawaj hasła do swoich kont nikomu. Nawet jak ładnie poprosi.

PS Oczywiście jest jeszcze opcja, że takie rzeczy powstają, ale ginął w tłumie. Jak ktoś zna, to niech pierwszy rzuci tytułem.

Piłka nożna, naukowcy i PlayStation

Zanim padnę, to napiszę, co udało mi się wyłapać w trakcie podróży do LA. Po pierwsze – gry w mainstreamie. I to mocno. Na pierwszy ogień artykuł z PlusMinus Rzepy o Footbal Managerze. Oczywiście wszystko w związku z Euro, ale sam pomysł super. Przeczytałem cały.

Czytaj dalej

No i chyba nie ma Sprawy

EFB52ECE-0A58-47F2-9779-2A301F6C1CF9.jpg

Sprawa. Spektakl podobno polityczny. Niestety nie zrozumiałem.

Teatr Narodowy to jeden z najlepszych teatrów jakie znam. Przede wszystkim to tam zobaczyłem po raz pierwszy Merlina – jedną z najlepszych sztuk, które było mi dane widzieć przez 30 lat mojego życia (może kiedyś zbiorę się, przypomnę sobie ten spektakl i napiszę coś więcej. Teraz gra go Laboratorium Dramatu, jakby ktoś szukał). To również tam zakochałem się w Snie Nocy Letniej i starałem się objąć umysłem czystego Lyncha w teatrze, czyli Fedrę. Dostałem dawką patosu w którymś Henryku Szekspira i odpływałem przy słuchaniu soundtracku puszczonego w Ślubach Panieńskich (dlaczego edytor wordpressa nie wpuszcza mi dużego ś?).

Nie to, żeby obyło się bez wpadek. Rzeźna numer 5 skończyła się ciężkim alkoholowym zjazdem, bo mój wewnętrzny plebejusz nie wytrzymał napięcia i karmienia go sacrum i niezrozumiałością mroczka. Zwłaszcza, że przede mną siedziała jakaś para typu – starszy mentor i młody padawan, który przyjmował przez całą sztukę dużo mądrości o życiu, sztuce i teatrze z nieśmiertelnym ęmplłą co drugie słowo, co było niesamowicie frustrujące. Podobnie było na Miłości na Krymie, która była też mocno rozczarowująca i Świętoszku, którego nie czytając w liceum głośno skomentowałem „no bez jaj, to już koniec? Skończyła się dotacja z Unii” w trakcie trwania spektaklu, co ściągnęło na mnie gromiące spojrzenia współoglądaczy.

Ale generalnie zwykle jest to teatr pierwszego wyboru, jeżeli szukam sztuki dla siebie. No i w tym roku wpadły mi w oko dwie. Nosferatu – bo wiadomo. Wampiry, Dracula.. niestety nie udało mi się jeszcze zobaczyć. Najpierw była choroba autora, potem chyba nie grali, albo ja nie znalazłem. A w grudniu spektakli już nie ma.

No więc została Sprawa. Dotarłem do niej w dziwny sposób bo z promocji na fejsie. Że dzisiaj konkurs, taniej i w ogóle. Na początku nic mi to nie mówiło, ale szybki googiel przyniósł taki oto opis:

Inspirowany genezyjską filozofią i autentycznymi wydarzeniami z historii Polski, Słowacki napisał najbardziej intrygujący dramat z tzw. okresu mistycznego. Jego główny bohater, Lucyfer, walczy o – jak napisał niedawno Jerzy Axer – miejsce na krzyżu obok, a może nawet zamiast, Chrystusa.

To nie jest dokładnie ten fragment, ale tamtego najzwyczajniej w świecie nie mogę znaleźć. A było w nim jeszcze o Szatanie, sądzie z głową w ręku itd.

No i do tego wszystkiego doszła polityka. Bo jak twierdzi Uważam Rze:

Po mieście krąży plotka: Jerzy Jarocki zrobił PiS-owski spektakl. Tak ponoć po premierze powiedziała wielkiemu reżyserowi sama Maja Komorowska. I nie jest w tej opinii odosobniona. Oburzeni i zniesmaczeni są też inni

Po takich tekstach nie mogłem nie pójść. I poszedłem. I niestety nie zrozumiałem prawie nic. A w zasadzie niewiele. Ale jestem usprawiedliwiony, bo później na RP znalazłem taki oto fragment recenzji:

„Sprawy” nie da się zrozumieć bez lektury „Samuela Zborowskiego” Jarosława Marka Rymkiewicza.

A książki oczywiście nie czytałem.

W każdym razie – wracając do sztuki. Podzielona jest na trzy części, odpowiednio coraz mniej zrozumiałe.

Pierwsza – najbardziej zrozumiała to wizje Słowackiego w malignie. Enigmatyczne, ale też i osadzone w historycznym settingu z Lucyferem, mnichami i dziwnymi rozmowami. Mocno enigmatyczne, ale też i oniryczne i dla mnie jak najbardziej do przyjęcia. Ładnie zagrane i zrobione – aż do przerwy byłem naprawdę zajarany tym, co zobaczyłem.

Część druga to już dziwny początek z baletem przy muzyce Behemota. To już dialog szatana z duchami, gdzie wyjawia swoje plany. Fajne, ale już schodzące bardziej w rozważania historyczno-polityczne, które mnie jakby mniej.

I część trzecia, od której się zaczęło moje rozczarowanie. Na wideościanach puszczony film z pogrzebu Piłsudzkiego, czy też innego Wielkiego Polaka, rozmowa i komentarz aktora, który siedzi w środku. Nie dało się tego nie odnieść do współczesności, Smoleńska i innego pogrzebu. Przetrwałem, ale to nie moja bajka.

Zaś na samym końcu sąd. No i niestety – dużo o historii, dużo mało dla mnie znaczących monologów, mało ważnej treści. Tak akurat na podsypianie.

Jednym słowem, z fajnego gnostyczno-mistycznego konceptu pojawiła się sztuka wymagająca ode mnie wcześniejszego przygotowania, o którym wcześniej nie wiedziałem. I nie podoba mi się to o tyle, że skoro potrzebny jest klucz do jej właściwego zrozumienia, to twórcy powinni mi go wcześniej przekazać.

No chyba, że to miał być test oddzielający plewy od ziarna, na którym odpadłem. Pytanie brzmi tylko wówczas – czy nie dało się tego zrobić inaczej, tak by sztuka była zrozumiała na wielu poziomach, nawet dla osób nie znających aż tak dobrze akurat tego dzieła Słowackego, książki Rymkiewicza i polskiej historii.

Bo po spektaklu połaziłem po wiki. Poczytałem o Samuelu Zborowskim, ale niestety niewiele mi to dało. I chyba w tym tkwi mój problem ze Sprawą. Nie jest to sztuka uniwersalna, przemawiająca na wielu poziomach.

Bo i żadnej PiSowości w niej nie wychwyciłem, ani innych rzeczy, o których pisali recenzenci. Jasne, były odniesienia do współczesnej Polski, ale pozbawione własnej interpretacji, a jedynie stawiające pytania i pokazujące podobieństwa. Oczywiście – fanatycy obydwu stron zaraz sobie dopiszą swoje projekcje na ten temat, ale nie należy się nimi przejmować.

No i tak, jestem rozczarowany, bo spodziewałem się czegoś innego, niż dostałem.

Mam nadzieję, że Nosferatu (jak w końcu uda mi się go zobaczyć) będzie lepszy.

Porno z San Fernando Valley

20111204-032835.jpg

Carson City było przedstawieniem, które zrobiło na mnie ogromne wrażenie. San Fernando Valley to niestety odcinanie kuponów.

Obydwa przedstawienian widziałem jakiś czas temu, ale są warte opisania, bo to rzeczy warte zobaczenia. O pierwszym z nich pisałem już na Polygamii, tutaj skupię się na drugim z nich. Tym nieco słabszym.

Ale do rzeczy. Carson City to niesamowicie przedstawiona opowieść o zazębiających sie historiach ludzi w mieście gdzie zainstalowano komorę gazową. Ich losy są ze sobą połączone, opowieść jest spójna, a wątki są połączone i zmierzają do mocnego finału.

Aktorzy w swoje role wczuwają się świetnie (z jednym małym wyjątkiem) a ich alegoryczne przedstawienia niektórych sytuacji (seks, tortury, czy wizje niektórych bohaterów) to mistrzostwo świata. A do tego idzie za tym większy przekaz. Gracze dodatkowo zwrócą uwagę na postać mario i gamifikację jednego z niepełnosprytnych pielęgniarzy. Carson City to jedno z tych przedstawień, które należy zobaczyć.

Po mojej recenzji udało mi się spotakać z twórcami i posłuchać o ich nowym projekcie – San Fernando Valley. Założenia boskie – gry na Atari 2600 i kino porno lat 70. Niestety realizacja aż tak dobrze nie wypadła.

Co bowiem dostajemy? Grę aktorską na podobnym, lub nawet lepszym poziomie i ciekawe, ale niepowiązane ze sobą sceny,

Po Carson City większość zastosowanych tricków jest nam już znana. Zarówno alegoryszne przedstawienia niektórych wydarzeń (nadal boskie), jak i płynne przejścia pomiędzy kolejnymi sekwencjami. Zabrakło jednak spoiwa. Nie nadążalem za historią całości, o ile taka w ogóle była. Poszczególne epizody były super, ale ńie budowały napięcia, jak to miało miejsce w poprzednim spektaklu. Ot kalejdoskop scen związanych z produkcją i życiem branży porno. Fajne, ale spodziewałem się czegoś więcej. Chyba, że bardzo ukrytym założeniem twórców było stworzenie czegoś przypominającego scenariusz porno, gdzie tak naprawdę liczą się tylko kolejne sceny z pieprzeniem i nikogo sens całości nie interesuje. No ale to takie przemyślenie na 3:30 w nocy.

Ach – wątek gier też gdzieś zupełnie wyparował. Nie to, żeby mi ich jakoś strasznie brakowało, ale skłamałbym mówiąc, że na niego nie czekałem.

Ciekawe jest też, że w San Fernando Valley widzimy jeszcze wicęcej wykorzystania multimediów w teatrze. Niektóre sceny są na żywo filmowane kamerą i to jej obraz widzi publiczność, zdarzają się tez dialogi z postaciami na ekranie, czy wizualizacje czytanych listów i wspomnień postaci. I to jest super.

Dobrze tez, że aktorzy zrezygnowali z prób interakcji z publicznością, bo o ile mie jest to wyraźńie zaznaczone w trakcie trwania sztuki, to zwykle się to mie udaje i wychodzi sztucznie. Tutaj mamy dużo lepiej rozegraną scenę z postapokaliptycznym prestidigatorem, który symuluje dialog z widzanimi i nie zmusza ich do niego,

Jednym słowem? Warto, ale osoby, które widziały Carson City mogą być troszeczkę rozczarowane scenariuszem, bo reszta jest świetna. A jeżeli to pierwsza bedzie to pierszwe przedstawienie tego typu to pzostaje tylko serdecznie polecić.

Ja z niecierpliwością wyczekuję kolejnego projektu tej grupy. Bo i zapewne jest na co czekać.