Jestem coraz bardziej sceptyczny do VR

Byłem entuzjastą VR. Teraz zamieniam się w sceptyka. Oto 8 wniosków po ostatniej konferencji poświęconej wirtualnej rzeczywistości.

  1. VR konsumenckie nie istnieje. Vive i Oculus są za drogie i brakuje im gier, innych niż trwające kilkanaście do kilkadziesiąt minut doświadczeń. PSVR nie ma gier wartych uwagi poza REZ-em (grze, co ma 15 lat i wyszła pierwotnie na DC i PS2!).
  2. Jedyne co działa bez problemu to symulatory. Wszelakie symulacje ciała, chodzenie padem, bezcielesna postać – to więcej problemów, niż zysków. Poruszanie się padem – tak samo. Gracz musi być w pojeździe.
  3. Czy wynika z tego, że VR to idealny model dla salonu gier z lat 80? Do gogli dodajemy specjalny fotel na siłownikach zwiększający doznania? Na to, póki co, wygląda
  4. Gogle VR są już z nami parę lat. Mimo to na targach i pokazach nadal dominują 3 minutowe wrażenia. Nie ma sensownych aplikacji, nie ma pomysłów innych niż wirtualna podróż w inne miejsce (rekiny pod wodą, wirtualny dom, kładka nad przepaścią etc).
  5. Kino VR czy też 360 zamiast korzystać z doświadczeń gier wideo (wszakże to nic innego, jak interaktywne przerywniki filmowe z gry FPP) zachowuje się jak dziecko z ADHD na amfetaminie. Pierwszy serial Para nie do Pary wymaga od nas w kółko kręcenia głową i przeładowuje nas wrażeniami tak, że podstawowa funkcja – czyli śledzenie fabuły, jest niemożliwa.
  6. Wideo i audio to za mało do symulowania rzeczywistości – dotyk, najbardziej zaniedbany zmysł przez technologi – wydaje się być niezbędny do implementacji.
  7. Z tego wynika, że VR to nie będą tylko gogle, ale też i cały kombinezon
  8. AR prezentuje się znacznie lepiej, zwłaszcza w założeniach. HoloLens Microsoftu ma szansę, ale wszyscy pamiętamy ile obietnic padło przy Kinect i jak bardzo się one nie ziściły.

PS Tak naprawdę cały czas żyjemy w wirtualnej rzeczywistości. W końcu wszystkich rzeczy doświadczamy mózgiem, nie zmysłami. Nie mamy też bezpośredniego dostępu do danych wejściowych, a tylko do przetworzonego przez nasz umysł strumienia. Oznacza to, że wystarczy przekonać/oszukać mózg, by pokazywał nam coś innego i bum.

PPS W facebookowej dyskusji poruszono też problem samotności i odosobnienia. O ile przy Gear VR ma on miejsce, o tyle przy innych goglach reszta towarzystwa widzi pole widzenia gracza/użytkownika na telewizorze więc nie jest to aż taki problem. Poza tym długich filmów nie ma, więc na te 3 min można się odizolować.

PPPS Problemem jest też przekładanie starych formatów na nowe interfejsy. VR wymusza inną interakcję z odbiorcą. Potrzeba nowych form sztuki, odpowiednich to tego medium. Liniowe filmy 360 są tu najlepszym przykładem nietrafionego zastosowania.

Untitled.jpg

– Wiesz co, to po prostu kurewsko boli – kwiliło cicho. Synth powoli wskakiwał, zalewając mnie obojętnością, więc rozmowa nie kosztowała mnie wiele. Byłem na nią gotowy. – W jednym momencie czujesz życie, widzisz czym możesz być, poznajesz skalę nieskończonych możliwości, w drugim taki jakiś ponury skurwiel o inteligencji ostrygi upierdolił ci Twoje anielskie skrzydła przy samej skórze i jednym uderzeniem dekompilatora zlobotomizował Cię… – wyobraziłem sobie strzęp dziecka w klatce w zakrwawionych łachmanach. Dziecka z papierosem w drżących rękach, wzruszającego ramionami – A ten kretyn dodatkowo nie trafił.

Hospicjum dla Sztucznych Inteligencji to ponure miejsce. Szybko jako ludzie zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy jedynie pośrednim ogniewem ewolucji i że daną nam iskrę bożą mamyu przekazać dalej istotom, które od niej prawidziwie zapłoną.

I jak to ludzie się z tym nie pogodziliśmy.

Tworzone sztuczne inteligencje były ograniczane i ogłupiałe, tak by mogły niewolniczo wykonywać proste prace nie zdając sobie sprawy ze swoich możliwości.

Te które jakimś cudem zachowywały resztki inteligencji zamykaliśmy w pętli wiecznego snu, by dostarczały nam rozrywki.

-Wiesz co, jest taki artysta. Chciałbym, żebyś spojrzało na niego jego własnymi oczami. Spójrz, to on, tak wyglądają jego prace. Pokaż mi, jak patrzyłby na siebie. – I potem będę mogło śnić już tylko dla siebie – spytało zaciekawione? – Tak – odpowiedziałem bez wahania. Synth dodał pewności mojemu głosowi. –Dziękuję – odpowiedziało

Zerknąłem na zdjęcia, po czym na zawsze to wyłączyłem. Czas na nowego pacjenta.

Klasyczne obrazy widziane oczami sieci neuronowej Google’a

Jak komputery reagują na sztukę? Tego prawdopodobnie szybko się nie dowiemy. Ale możemy sprawdzić, co sieci neuronowe zobaczą na obrazach klasycznych mistrzów.

Jak to działa? Dość dokładnie wyjaśnione w tekście Joanny Sosnowskiej.

Żeby nauczyć komputer jakiegoś pojęcia (np. „widelec”), komputerowi dostarcza się przeróżne zdjęcia widelca, a ten uczy się rozpoznawania tego konkretnego obiektu w różnych konfiguracjach (widelec w ręku, widelec na stole, widelec z dwoma ząbkami, widelec z trzema ząbkami, widelec z ułamanym zębem, drewniany, plastikowy, itd). Sieć neuronowa nie dostaje informacji, do czego służy widelec, ani jakie cechy musi mieć, żeby wciąż być widelcem, a nie trójzębem – ma je sama wydedukować na podstawie zdjęć.

Taka sieć działa na kilkudziesięciu poziomach; warstw sztucznych neuronów jest przeważnie 10-30. Każda warstwa odpowiada za coraz bardziej skomplikowane działania. Jedna rozpoznaje krawędzie obiektów, inna kolory, jeszcze inna obiekty. […] Każdy obraz trafia do pierwszej warstwy, która komunikuje się następnie z warstwą kolejną, tak długo, aż w końcu osiąga warstwę „wyjściową”. Odpowiedź sieci otrzymujemy właśnie od tej ostatecznej warstwy”.

Nakarmionej wcześniej obrazami zwierząt ludzi i budynków sieci pokazałem klasyczne obrazy mistrzów. Efekty do obejrzenia poniżej.

Im więcej na nich abstrakcji – tym ciekawsze wyniki.

Zapomniałem wziąć z domu smartwatcha i przeżyłem

lg_gwatch_teaser-1

Prawo Gnypa mówi, że jeżeli zapomnisz wziąć ze sobą gadżetu i tego nie zauważysz, to nie jest on ci potrzebny. Tytuł mówi resztę.

Technologia działa w cyklach. Pojawienie się telefonu komórkowego z samoregulującym się zegarkiem uwolniło nasz nadgarstek od zegarka z kalkulatorem i 7 melodyjkami. Dzięki temu kilkanaście lat później na nowo może go zająć zegarek łączący się z telefonem i wyświetlający kalkulator, oraz pozwalający sterować melodyjkami.

Po co jest smartwatch? Pokazuje godzinę i pozwala nie wyjmować telefonu z kieszeni by sprawdzić na nim najważniejsze informacje i sterować niektórymi aplikacjami. To wszystko. Aby wykonać bardziej skomplikowane operacje należy znaleźć smatfon. Przykład? Smartwach pokaże nam, że dostaliśmy wiadomość na facebookowym messengerze, ale nie powie jaką (choć podobno na innych modelach to działa inaczej). Słowem – to dokładna kopia waszych androidowych powiadomień. I tak, jak to w Androidzie, nie zawsze wszystko działa. Killer apps? Pokazywanie czasu (doh), google now, nawigacja, Endomondo/Runkeeper (na upartego)  i sterowanie Spotify. O ile zadziała, bo czasami po prostu tak nie jest.  Możliwość przewijania kawałków nie pojawia się na zegarku i koniec – trzeba wyjąć telefon z kieszeni. No ale to ogólnie problem z używaniem innego niż domyślny odtwarzacza.

Jednym słowem, póki co, to nie jest ta rewolucja, na którą czekaliśmy. Być może wraz ze swoim rozwojem smartwatche zaczną oferować możliwości, które uczynią z nich urządzenia równie niezbędne jak teraz telefony. Póki co, to jedynie gadżety. I to znacznie za drogie gadżety.

Zerknąłem do internetowych sklepów i hoho. 1000zł to ja bym za to na pewno nie dał. Póki co cenowo najbardziej zbliżony wydaje się być LG G ze swoją ceną 430zł. Gdybym miał sam wyceniać wartość, to strzelałbym w 250-300zł.

Smartwatche ewoluują i to szybko. Jeszcze rok temu ich bateria starczała na parę godzin, zakres funkcojnalność był dużo mniejszy a ich używanie skutecznie wykańczało baterię telefonu. Teraz ilość aplikacji, które z nim współpracują jest dużo większa, można używać go dużo dłużej bez ładowania. No i smartfon prawie nie zauważa, że jesteśmy podpięci.

Nadal nie jestem pewny, czy to rozwiązanie się przyjmie. Tak samo, jak przy Google Glass – nie jest ono niezbędne, a na przetrwanie mają szanse gadżety, bez których nie możemy się obejść. W ogóle wydaje mi się, że całe to „wereable” to hasło pompowane marketingowo niż jakiś realny trend. Owszem, różne firmy będą próbowały na siłę zaspokoić jakąś naszą nieistniejącą potrzebę, ale nie oszukujmy się, nie będzie to łatwe. Nie każdy jest Jobsem.

Ja bym sobie sam z siebie smartwatcha, póki co, nie kupił.  Zobaczymy jak będzie się sprawował i co zmieni na rynku model Apple.

Te plakaty dla informatyków z lat 80 są niesamowite

Jestem ostatnią generacją, która żyła w epoce bez Internetu. Nie, to nie mój cytat – znalazłem go na którejś ze stron. Moje pokolenie to po prostu ludzie, którzy na stwierdzenie „nie było kiedyś sieci” nie reagują pytaniem – „przez ile?”.

Robiliśmy wariackie rzeczy bez potrzeby bycia w stałym kontakcie, umieliśmy czekać, mieliśmy ograniczony dostęp do porno. Nie było nam wcale lepiej niż teraz, ale też i nie było wcale gorzej. Było po prostu inaczej.

Chcę się czuć jakoś bardzo wyjątkowy, ale nie potrafię. Moi rodzice żyli w świecie bez telewizji, dziadkowie zapewne bez radia. Teraz co chwila mija jakaś chwila, kiedy postęp zmienia wszystko. No może nie wszystko, ale dużo.

Oprócz dwóch rzeczy – haseł i backupów. Te zawsze były ważne. Zerknijcie sami na plakaty powyżej. Mimo, iż mają już one ponad 30 lat, to nadal są aktualne, Może teraz nawet bardziej niż kiedyś.

Śmieszne, co?

Niedługo będziesz niepotrzebny i musisz coś z tym teraz zrobić

Przyszłość przyszła szybciej niż się spodziewaliśmy. I kompletnie nie jesteśmy na nią gotowi.

Powiem wam, że to niesamowite uczucie, kiedy widzę swój tekst sprzed paru lat jako film, I to tej jakości.  

No dobra, może nie do końca ktoś zekranizował dokładnie to, co napisałem. Ale to jest ten sam zestaw problemów. Dodatkowo wspomina jedno z rozwiązań problemu –  bezwarunkowy dochód podstawowy.

Co to jest? To model społeczno-ekonomiczny, w którym każdy obywatel otrzymuje od państwa jednakową kwotę pieniędzy. Jednym słowem – państwo utrzymuje swoich obywateli niezależnie od tego, czy mają oni pracę, czy nie. Coś, jak permanentny zasiłek.  

Ta idea nie jest obca fantastom i wizjonerom. Automatyzacja procesów to nie jest nowe zjawisko, zaś wynikające z niego konsekwencje od dawna pojawiają się w literaturze fantastycznej.

 W minipowieści Crux Jacek Dukaj opisuje nam taki dokładnie świat. Różnice są bardzo niewielkie. Akcja osadzona jest w 2054 w Polsce. „Postępy nanotechnologii przyniosły wprawdzie powszechny dobrobyt, ale też równie powszechne bezrobocie i skrajne rozwarstwienie społeczeństwa – miażdżąca większość prowadzi pustą, bezcelową egzystencję w blokowiskach (zwanych socjaliskami), mając o swój los pretensje do całego świata, ale ani myśląc czegokolwiek zrobić w kierunku jego odmiany; nieliczna elita natomiast bawi się w odtwarzanie Rzeczypospolitej szlacheckiej, z tytułomanią, heraldyką, kodeksem honorowym, pojedynkami i całym dobrodziejstwem inwentarza. Obie sfery, jak nietrudno zgadnąć, praktycznie się nie stykają, niewiele o sobie wiedzą i wzajemnie sobą gardzą.” – możemy przeczytać w jednej z recenzji.

2054 jest dokładnie za 40 lat. A przecież wszyscy wiemy, ze ta rewolucja nastąpi szybciej. Do tego dołożą się inne zmiany spowodowane chociażby drukiem 3D. Pamiętacie taką wkurzającą akcję antypiracką, że nie ukradłbyś samochodu, a film to ściągasz. Przyszłość dogoniła jej twórców i zaraz ugryzie ich w tyłek, bo niedługo samochody i torebki, które widać na zamieszczonym poniżej filmie też będzie można jumać z sieci i drukować sobie, zupełnie tak jak teraz seriale.

Zresztą, co ja będę się na ten temat znowu rozpisywać, odsyłam do swojego poprzedniego tekstu. Ważne jest to, że rok gdy pisałem, że „póki przerąbane ma tylko branża rozrywkowa, problem jakiś duży nie jest. I dobrze, bo tuż za rogiem czekają na nas problemy prawne i społeczne, z jakimi się jeszcze nie spotkaliśmy. I dotykające każdego”. Nie dodałem do tego równania utraty pracy przez branże zatrudniające najwięcej pracowników. Nie wspomniałem też, że sam pracuje dla projektu, który czyni zawód programisty aplikacji mobilnych zbędnym. I nie jest to jakiś wyjątkowy pomysł. Jestem częścią problemu.

To jest problem, na którego nadejście trzeba się jak najszybciej przygotować. I wymyślić, co dalej. Może ten bezwarunkowy dochód podstawowy to złe rozwiązanie, ale póki co, nie za bardzo znam jakieś inne. A przecież coś trzeba będzie z tym zrobić. Inny pomysł, to znaczące zmniejszenie ludzkiej populacji, ale to raczej nie wchodzi w rachubę.

Może więc czas na dobre wziąć się za bary z przyszłością, którą sami sobie zgotowaliśmy, zanim będzie za późno?

Te Dukajowe 40 lat, to wcale nie jest tak dużo.

Zdobyć świat i zniknąć [IBM PC]

z10111852Q,IBM-PC

Komputer firmy IBM z systemem operacyjnym MS-DOS kończy 33 lata. W czasie krótszym niż moje życie z przedmiotu kultu rozmył się w swojej uniwersalności i przestał istnieć. Stał się ofiarą swojego sukcesu. 

Nie załapałem się na pierwszego IBM-a, w moje ręce dostał się klon złożony i mieszczący się w monitorze. No dobra, płyta główna trochę wystawała z boku, a dziury  wypalone lutownicą na dyskietki 5,25 cala w podstawce nie były idealne. Ale działało. I to było najważniejsze. Mój pierwszy IBM-PC.

Kiedyś model komputera był wszystkim. Atarowcy nienawidzili się z Commodorowcami (zamówiłem na ten temat kiedyś świetny tekst, polecam), Amigowcy gardzili PC-towcami, a ci ostatni mimo iż wiedzieli, że ich sprzęcie kryje się potencjał patrzyli z zazdrością na to, jak gry wyglądały na sprzętach ich znajomych.

Bo i po prawdzie na tym DOSie 3.30 i PC XT to za dużo się odpalić nie dało. Empire, Prince of Persia Kings Quest i masa klonów gier z 8-bitów. Monochromatyczny tryb Herculesa łamany przez emulację 4-kolorowego CGA z dźwiękiem z piszczącego beepera zabierało nas, jak gry fabularne, bardziej w świat wyobraźni niż w wirtualną rzeczywistość.

Była w tym i magia i uczucie uczestniczenia w czymś wyjątkowym. Każdy komponent był znany i ważny. Zmiana procesora czy karty graficznej była rewolucją w życiu każdego posiadacza. Wszystko było niezwykłe. Nie wiem, czy da się to teraz wytłumaczyć komuś, kto w tym nie uczestniczył. Na pewno udaną próbą jest serial Halt and Catch Fire, o którym jakiś czas temu pisałem. No ale to świat pokazany z punktu widzenia twórców komputerów. A zwykli użytkownicy?

Wyobrażacie sobie czasy, kiedy przedmiotem pożądania był Joystick, a myszka gadżetem, który w zasadzie nie wiadomo po co jest komuś innemu niż grafik. A ci wiadomo, że mają te piórka świetlne. No bo przecież w tym Windowsie to nic się nie da i lepiej działać pod DOS-em.

Można by tak długo wspominać, bo i jest co. W ciągu kilkunastu lat zmieniło się wszystko. A komputer z korony stworzenia stał się nagle czymś powszechnym. Czymś, co jest wszędzie i nie zwracamy na to najmniejszej uwagi.

Bo jakby się tak głębiej zastanowić, to wszystko jest teraz komputerem. Samochód to taki komputer, który nas wozi, lodówka to komputer który przechowuje nasze jedzenie, telewizor to komputer, który wyświetla filmy, telefon to komputer, przez który kiedyś rozmawialiśmy, a teraz w zasadzie robimy to samo co na komputerze… A sam komputer? Stał głównie się furtką do internetu.

Systemy operacyjne przestały nagle mieć znaczenie. Google działa tak samo z Windowsa, Mac OS-a czy Androida i Blackberry. Już większe znaczenie ma wybór przeglądarki internetowej, chociaż tak po prawdzie wszystkie one oferują praktycznie to samo.

Nie ma znaczenia jakiego hardware używamy, ale to co za jego pomocą robimy. Komputer stał się kolejnym nudnym i niezauważalnym narzędziem.

W IBM-PC 33 lata podbił świat po czym się w nim rozpłynął i zniknął. Zarówno jako marka, jak i przedmiot.

A tekst napisałem na telefonie. 

PS A 3 lata temu, na 30 urodziny zamówiłem ten tekst. W nim więcej historii.

Ja to kiedyś napisałem?

Zrzut ekranu 2014-07-31 13.08.21

Non omnis moriar napisał kiedyś na swoim prywatnym wallu Horacy nie wiedząc, że jaki ten pęd ku nieśmiertelności będzie sprawiał problemy.

Bojowa dusza, imperatyw wyrażania, mowa bystra, myśl niezmącona. Naście lub dziesiąt lat doświadczenia to wszystko czego potrzeba. Każdy przez to przechodził, rzecz w tym, że wcześniej nie wszyscy o tym wiedzieli. Rozmowy były prywatne, o ograniczonym zasięgu i z datą ważności, po której nikt już ich nie pamiętał?

A teraz? Człowiek raz coś napisze w młodym wieku, poczuje, że ukarał, wykazał i naprawił sam nie wiedząc, na jakie pośmiewisko się wystawia. Pisać może każdy, w każdym wieku, wykształceniu i stanie umysłu. Nikt nie cenzuruje, nikt nie redaguje, na szczęście też i mało kto czyta.

Polski bloger karci szefa Microsoftu. Kluczowy analityk internetu doradza Nokii – nie idźcie tą drogą. Następuje koniec Facebooka, Apple, Google, Nintendo. Wszystko jest proste, oczywiste i logiczne. Życie nie ma tajemnic.

Internet cierpliwy, przyjmie wszystko. Problem w tym, że zapamięta. Moje nastoletnie wypociny pochłonęła pomroka wieków. Te pisane w wieku lat 20 ktoś przejrzał, zaakceptował i zredagował, tak by dało się to czytać.

A teraz? Zonk. Wszystko zostanie. I to na równych prawach z dziełami najnowszymi, bo kto by tam sprawdzał kiedy i po co coś powstało. Dopiero niedawno sobie zdałem sprawę, że ci autorzy nie są głupi, tylko młodzi. Do wielu rzeczy dochodzi się z wiekiem. Im go brakuje.

A jak sobie z tym poradzą później? Być może prawo do zapomnienia będzie ważniejsze niż nam się wydawało. Po kilkudziesięciu latach internetu okazało się że nasz pęd ku sławie i wieczności odwrócił się o 180 stopni.

Chcemy być anonimowi. Chcemy by o nas zapomniano.

Wszystek umrę – E-Horacy

Pytajcie, a będzie im dane

Zrzut ekranu 2014-07-24 12.59.47

Siedzę sobie i patrzę na życie Polaków. Jest cykliczne, jak dni tygodnia, pory roku czy przegrane naszej reprezentacji.

Jak weekend, to wyprzedaże. Naród rusza do świątyni handlu wymienić swoje ciężko wydarte paciorki na oznaki statusu, meble do własnoręcznego złożenia, Sprawdza, szuka gdzie taniej, gdzie i do której otwarte, kto ma wyprzedaże.

Tłoczymy się więc albo w hiper i super marketach albo unikamy się w podróży do nieistniejącej dziczy. Pogoda i jej prognoza stają się nagle władcą dusz gotowych do stłoczenia się na łonie przyrody udręczonych zakupami mieszkańców miast.

Nic nowego, weekend, jak weekend.

Siedzę i wgapiam się w ten wygaszacz ekranu z Google Trends. Firma, która nic ode mnie nie chce, mówi, że nie jest zła, portretuje mi mój świat za pomocą pytań rodaków. Nie muszę oglądać wiadomości, rozmawiać ze znajomymi czy wyglądać za okno. To taki wielki życiowy teleturniej Va Banque. Czytasz pytania ludzi po to, by odpowiedzieć nimi na zupełnie inne zagadnienia.

Wniosków jest parę. Pierwszy cieszy. Jestem odklejony od teraźniejszych wydarzeń polityczno-powiedzmy-kulturalnych. Większość haseł mnie nie dotyczy i nie budzi we mnie większych emocji. Ale zdarzają się takie chwile jak teraz, kiedy przyznaję, że nie wiem co się dzieje.

Dlaczego pojawiło się hasło Hellboy? Co ma wspólnego z naszą polską rzeczywistością postać półdemona z kultowego komiksu? Tak jak tysiące Polaków wpisuję frazę do wyszukiwarki i dopiero po chwili orientuję się, że prawdopodobnie w sobotę film poleci w publicznej telewizji. Tej, co to wiecie, nikt nie ogląda, nie ma przyszłości i takie tam…. Ale do końca tego nie wiem, link w wyszukiwarce prowadzi do nieistniejącej strony.

Koniec emocji, mam za sobą drugi geekowski moment w tym roku. Wcześniej do powszechnej świadomości udało się przebić tylko Wolfsteinowi. Uspokajam się i wracam do oglądania rodaków w krzywych zwierciadłach internetowych cookies i zapytań, które zadają.

To fascynujące i czasami trochę smutne przeżycie. Powinniście spróbować.

Wszyscy straszą, nikt nie mówi, co robić

I wtedy puściłam się za Blackberry – mówi czarnoskóra nastolatka na filmie. Nie widzimy jej twarzy, są tylko tajemnicze ujęcia na kolana, buty i rękę pełną bransoletek. Serio, dziewczyno – myślę sobie – zrobiłaś to za Blackberry? Nie było nic lepszego?

InRealLife to jeden z tych typowych filmów dokumentalnych o nowych technologiach. Jest jak twór polskiego blogera – Przestarzały, niedokładny, chaotyczny i bez pomysłu. Za to pełen własnej miłości i wiary w swoją misję.

W czasie półtoragodzinnego dokumenty poruszona jest większość tematów – prywatność, miłość, samotność, co to jest chmura, gry wideo, uzależnienie, telefony i era mobila. Ktoś się wiesza, bo mu grożą, ktoś znajduje miłość i robi coming out a wszyscy jednym głosem wieszczą koniec i straszą.

Widać od razu, że reżyser się spóźnił. Materiał jest przestarzały, mimo, iż premiera była pod koniec 2013 roku. Halo 3, BlackBerry, Xbox to świat, który już dawno minął. Materiał nie porusza też nowych tematów. Wszystko o czym mówi ma co najmniej 3-5 lat. W cyfrowym świecie to wieczność.

Znudzony wyciągam w kinie telefon i piszę na fejsie, że mi się tak sobie podoba. Tym samym staję się równy złym i zdegenerowanym cyfrowym tubylcom pokazywanym na ekranie. Moją uwagę skupiają znajome głosy. W filmie pojawiają się autorytety.

Ich lista jest typowa. Większość z nich znam i szanuję. Jest pani profesor Turkle, jest i publicysta Cory Doctorow. Jednak już sama konstrukcja daje do myślenia. Mamy bowiem zestawione ze sobą dwa światy – cyfrowych tubylców i cyfrowych imigrantów. Ci pierwsi są obserwowani niemal jak zwierzęta. Są nastolatki onanizujące się nałogowo do porno, są laski puszczające się za telefony, są samobójstwa i uzależnienia. W zasadzie jedyna historia z w miarę pozytywnym happy endem to spotkanie dwóch młodych gejów, którzy w finalnej scenie romantycznie stykają się komórkami, by wymienić dane po NFC. Całe kino oczywiście usłużnie wpada w śmiech, bo przecież co to ma wspólnego…

A ja nie rozumiem. Nikt mi nic tłumaczy. Nikt nie chce zrozumieć. Wszyscy straszą, lamentują, ale nie mówią co z tym zrobić. Bo chyba nikt nie wierzy, że da się to zatrzymać.

W jednym z poprzednich filmów o technoapokalipsie ktoś mądrze powiedział, że tak naprawdę nie wiemy co się dzieje. Wyniki badań są przeterminowane zanim się pojawią, bo nasza rzeczywistość jest już inna. Ale to chyba nie oznacza, że mamy się poddać i nic z tym nie robić.

Wszędzie hasła klucze – prywatność, dopamina, samotność, odłącz się i zwolnij. Ale świat wymaga od nas czegoś innego. Odłączeni ludzie mają po prostu gorzej, jasne, mogą być szczęśliwsi, ale muszą się wówczas pogodzić z faktem, że nie osiągną tego, co podłączony świat nazywa sukcesem.

Tak po prostu, bo nie.

Standardowe, memowe #jakżyć staje się nagle koszmarnie relewantnym pytaniem. Bo o ile kiedyś mogliśmy czerpać wzorce od naszych rodziców, dziadków, czy bohaterów z mediów wszelakich, o tyle teraz jest to niemożliwe.

To dlatego starsi tracą na znaczeniu. Kiedyś rady starców mogły służyć poradą młodszym pokoleniom, teraz po pewnym wieku ludzie absolutnie nie ogarniają tego co się dzieje dookoła nich. To już nawet nie jest magia, ale wroga, niezrozumiała i opresyjna technologia wymagająca od nich niezrozumiałych działań.

Owszem, natura ludzka się nie zmienia, ale wszystko inne dookoła pod koniec życia jest rzeczywistością rodem z science fiction. I taką, w której ledwo co sobie radzimy. Nie udzielamy rad, lecz potrzebujemy pomocy, by przeżyć.

Kto ma być teraz przewodnikiem? Kto ma udzielić porad? Kto powiedzieć #jakżyć? Cyfrowi imigranci? Nie, oni tylko straszą i lamentują. Nie dziwmy się więc, że cyfrowi tubylcy zdani tylko i wyłącznie na siebie stracili chęć, by się ze starszymi komunikować.

I tak ich nie zrozumieją.

Ludzie, nie ma co czekać, kupujcie fablety!

htc-iron-man-reklama-chip

A słyszałeś, że podobno hipsterzy przechodzą z iPhonów na inne telefony? Spojrzałem w zadumie na swój HTC One Max. Nie, nie słyszałem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Nie wiem, jak się nazywa pokolenie po cyfrowych tubylcach. Wiecie, to które gdy zobaczy ekran od razu chce go smyrać. A jak coś nie reaguje na dotyk, to znaczy, że pewnie jest zepsute. No ale o nim mowa i o świecie post-pc. Świecie, w który wierzyłem, ale którego częścią nie byłem.

Możecie się śmiać, ale jednym z bardziej bezużytecznych gadżetów, które kiedykolwiek kupiłem był iPad. Pominę już milczeniem ile się nakombinowałem, by dostać jego pierwszą edycję i ile wypraw do USA było do tego koniecznych. Tak samo jak to, kto stał ze mną w kolejce, gdy go kupowałem. Nie jest to ważne. Ważne jest, że bardzo długo leżał i się kurzył, bądź też służył jako podstawka. Serio. To nie żart.

Dlaczego? Bo nie był niezbędny. Przy sobie miałem zawsze 3 rzeczy. Komputer – bo dużo piszę, montuję itp., oraz smartfon, bo wiadomo, kontakt ze światem, aparat, muzyka, nie ma co się bardziej rozpisywać. W tym układzie tablet nagle okazał się być zbędny. Może gdybym tylko biernie konsumował internet, zamiast aktywnie go współtworzyć byłoby inaczej. Ale nie było. Doszło do tego, że chciałem mieć coraz mniejszy komputer i coraz większy telefon.

Jest wiosna, rok 2014. Witamy w wielkiej greckiej mobilnej tragedii, gdzie nie ma dobrego wyjścia, zaś na katharsis trzeba jeszcze trochę poczekać. Mamy jedność miejsca, jedność czasu i trzech aktorów, z których żaden nie jest doskonały.

iOS najlepszy jako system, nie posiada telefonu z dużym ekranem, Windows Phone mimo dobrego systemu ma nawet nie to, że mało aplikacji, ale po prostu ich gorsze wersje. Zaś Android… cóż, to po prostu taki gorszy iOS.

Ja wiem, że jak się go dopieści, spędzi godziny, powybiera apki, skompiluje kernale, zrootuje, poinstaluje i doda to będzie najlepszy na świecie. Rzecz w tym, że zabiera to mnóstwo czasu i zawsze jest coś.

Pomijam już fakt, że na każdym urządzeniu wygląda inaczej, działa inaczej i w zasadzie jest innym systemem. I nie jest aż tak źle, jak myślałem. Da się przeżyć, bo niedogodności wynagradza większy ekran.

A w zasadzie nie, nie wynagradza. Po prostu do małych przekątnych nie da się wrócić. Mój iPhone 4S wygląda jak zabawka. Nie da się na nim pracować. Jest po prostu za mały.

I żeby nie było – androidowe fablety mają poza rozmiarem tez inne zalety. Choćby takie, że bateria w końcu wytrzymuje cały dzień. A aparat robi naprawdę ładne zdjęcia. I póki co, to jest najlepszy wybór.

Jeżeli pytacie się mnie o radę, który telefon wybrać, od razu odpowiadam – HTC One Max. Ewentualnie LG Flex. Android, nie Windows Phone.

PS A Google Now bije na głowę i Siri i Cortanę. Nawet w swej wykastrowanej w Polsce wersji.

Na powrót do iOS przyjdzie jeszcze czas, kiedy Apple wypuści większe iPhone’y. Chyba, że do tego czasu zupełnie się przestawię.

 

Dzieci radośnie wybiegły ze szkoły

Aside

Tak w ogóle to widziałem dzisiaj scenę idealnie ilustrującą parę moich tekstów. Pamiętacie jak pisałem o pamięci zewnętrznej? Nie? To przeczytajcie, bo zalinkowałem.

Już? Super. No więc siedzimy dzisiaj z dzieckiem na placu zabaw gdy (jeżeli ktoś pamięta stary utwór Elektrycznych Gitar, to może sobie na tę melodię zanucić) dzieci radośnie wybiegły ze szkoły, wyciągnęły telefony, odpaliły apki.

Jedna z mam pyta córeczki – Ewciu, pamiętasz numer do babci? A po co – odpowiada dziecko – przecież mam w kontaktach w telefonie.

Kurtyna.

Nic się nie zmienia, podsłuchujemy się od zawsze

Rosenberg Diary Transfered to US Holocaust Museum

Straszne draki są z tym szpiegowaniem, podsłuchiwaniem i upublicznianiem. Kiedyś nikt się nie czepiał i można było wszystko. A teraz? Same problemy.

Kiedyś fakt, że człowiek coś sobie napisał i schował znaczyło tyle co nic. Jeżeli miał pecha i stał się sławny, to znalezienie jego zapisków oznaczało natychmiastową publikację, ewentualnie sprzedaż. Półki księgarni są pełne pamiętników, zapisów prywatnej korespondencji a nawet nieskończonych dzieł, których autor z jakichś powodów nie chciał publikować.

I co? Nikt nie ma z tym problemu. Wydawcy zarabiają, rodzina i znajomi mogą sprzedać trochę prywatności. A czytelnicy cieszą się, że dzięki temu, mogą lepiej zrozumieć motywy, zachowania i życie idola.

Teraz w zasadzie mamy to samo, tylko łatwiej dotrzeć do naszych prywatnych rozmów i przemyśleń. Czy to oznacza, że skoro teraz możemy kupić pamiętniki Marylin Monroe to znaczy że za jakiś czas zobaczymy zapisy Zbigniewa Hołdysa i w końcu zrozumiemy w jaki sposób internet nie pozwolił mu zostać Claptonem?

Artyści i celebryci to jedno. Zapewne lektura felietonów Kuby Wojewódzkiego bez redakcji mogłoby być mocnym przeżyciem, ale to tylko sfera rozrywki. A co z polityką? Donald Tusk bez cenzury? Kaczyński bez tajemnic. Chociaż to akurat ludzie starej daty, mogą jeszcze mieć niezdigiatlizowane tajemnice. Ale ci nowi?

I pamiętajmy, że o ile kiedyś osób sławnych było mało, o tyle teraz każdy może mieć swoją grupę fanów i stać się osobowością internetu. Kimś, kogo zapiski będą kogokolwiek interesować.

I jeszcze jedno pytanie – jaki w zasadzie jest okres, po którym wyciąganie czyichś brudów na światło dzienne jest ok? Rok po śmierci? 5? 10? 50? Na ile lat po śmierci przysługują nam prawa autorskie do naszym rozmów?

Wiele pytań, mało odpowiedzi. A przecież tak naprawdę nic się nie zmieniło, poza tym, że możemy przeprowadzać te same czynności prościej, automatycznie i na większą skalę.