Jest duża różnica pomiędzy powstrzymaniem się z podaniem informacji, a kłamaniem – napisał na swoim blogu Matt Leone z 1UP. I nie sposób się z nim nie zgodzić.
David Jaffe próbował. I mu nie wyszło.
Każda branża rozrywkowa, a pewnie można by to i rozszerzyć dalej to gra. Dziennikarze próbują się czegoś dowiedzieć jako pierwsi, PR czeka na odpowiedni moment, wybiera partnerów i ma całą strategię dozowania informacji.
Problem w tym, że przy projektach, w które zaangażowane jest po kilkaset osób i kilka firm często trudno utrzymać tajemnicę i jakieś plotki zawsze się pojawiają. Pijany tester w knajpie, koleś na zmywaku sprzątający biura, znajomy znajomego… dróg wydostania się informacji jest wiele.
Pewnie, niektórym się udaje – wystarczy wywołać do tablicy ostatnie przykłady Last of Us i nowej gry Epic, o których w zasadzie dowiedzieliśmy się dopiero na chwilę przed VGA, co odpowiednio budowało hype na to wydarzenie. Ale zwykle jest inaczej.
No i często po prostu dziennikarze (czy też osoby z mediów, jeżeli upierać się, że pisanie o grach dziennikarstwem nie jest) wiedzą, bo przecież rozmawiają z różnymi ludźmi i umieją wysnuć logiczne wnioski z przesłanek. Ogłoszenia o pracę, CV deweloperów, rejestracje znaków towarowych, zakupy technologii…. wszystko to daje podstawy do knucia, co dana firma może teraz kombinować. Czasami się trafia, czasami nie.
Może też się po prostu zdarzyć, że dane medium ma po prostu już podpisane umowy na wyłączność i tylko czekają z wypuszczeniem swoich materiałów. A w ich redakcjach też pracują różne osoby, które mogą coś usłyszeć, zobaczyć. Generalnie plotki są i będą, Należy się z tym pogodzić.
Zresztą działa to dobrze dla obydwu stron, bo media mają swoje kliki, a firmy często mogą zmierzyć popularność, zainteresowanie i opinie o swoim tytule. Taki to już jest świat, i tyle.
Problem pojawia się, gdy w wywiadach czy rozmowach twórca kłamie.
Nie mam problemu z usłyszeniem „no comment”, „za wcześnie by o tym mówić”, „nie komentujemy plotek i spekulacji”. Otwiera to oczywiście pole do spekulacji, ale generalnie obydwie strony są wobec siebie fair. Jest jakaś plotka, rzetelny dziennikarz stara się ją potwierdzić, zostaje z domysłami i wszyscy są w sumie zadowoleni.
Inną sytuacją jest, gdy pojawia się kłamstwo. Bo po pierwsze jest ono szybko weryfikowalne, po drugie niszczy relacje pomiędzy mediami a twórcami.
Wartością dziennikarza jest jego wiarygodność i rzetelność. To jest główny powód dla którego ludzie go czytają. Bo wiedzą, że nie robi ich w konia, że opisuje i tłumaczy to co wie i widzi. Okłamywanie go, to niszczenie jego pozycji. A co więcej podkopywanie innych ludzi z branży, bo facet który wpadnie na minę przestanie ufać generalnie wszystkim. Bo skąd wiadomo, że historia się nie powtórzy?
Jaka na to rada? Znaj swoich dziennikarzy. Część z nich to ludzie warci zaufania, którym można powiedzieć parę rzeczy więcej. Przy wzajemnym zaufaniu ma się pewność, że nie pobiegną i nie napiszą o tym, za to oni będą wdzięczni za dodatkowy insight w branży. Co więcej, w momencie ujawnienia informacji ich materiały będą po prostu lepsze.
A reszta? Zadowoli ich „no comment”. Serio. Będą próbować, niuchać i starać się wydobyć to co chcą usłyszeć, ale przecież większość z nich to młodzi ludzie, którzy nie stanowią większego wyzwania dla doświadczonego PRowca.
Przykład? Jeden z blogów wpadł na rewolucyjny pomysł pytania zamiast „Dlaczego twoja gra jest super/Sprzedaj nam swoją grę” – „Dlaczego twoja gra nie jest do dupy”. Efekt? Idealny dla PRu, bo przecież wystarczy zmienić tylko pierwsze zdanie wypowiedzi: „Moja gra nie ssie bo” i dalej polecieć wyuczonym przez setki powtórzeń strumieniem wymieniającym wszystkie unique selling points itd.
Zresztą rozmawianie i sugerowanie też ma swoje zalety, bo przecież młody bloger od razu poczuje się wyróżniony i dopuszczony do wewnętrznego kręgu wiedzących i zapewne wszystkie puszczone sugestie dzielnie powieli w swoich tekstach. Raz oszukany zawsze już będzie wietrzył podstępne spiski marketingu i hipsteryzował.
I piszę to rozumiejąc obydwie strony. I tę, która żyje ze sprzedania gry, czego częścią jest kampania marketingowa, ujawnianie informacji wybranym mediom i dozowanie napięcia, jak i tej, która żyje z klików, czytelników i reklam. To zamknięty ekosystem, który wzajemnie się na siebie przekłada. Bo w końcu media o grach i tak będą o nich pisać, nawet jak nie dostaną gry czy wyłączności (a przynajmniej powinny, bo są dla czytelników, a nie odwrotnie), a twórcy i tak prędzej czy później u nich się pojawią, bo zwiększają sobie one zasięg właśnie takimi wyciekami. A przez to więcej osób usłyszy o ich produkcie.
Zresztą tak samo bez sensu jest obrażanie się za wyrywanie z kontekstu czy krzykliwe nagłówki. Radą, żeby ich nie było to pilnowanie tego, co się mówi. Nie każdy jest stworzony do przemówień publicznych, nie wszyscy umieją utrzymać swoją rolę i tajemnicę. No i dodatkowo może mieć to swój urok „twórcy mówiącego prosto z mostu”. To jest atrakcyjne, to buduje świadomość nazwiska i reputację. Serio.
Media są, jakie są i inne nie będą. Te komercyjne muszą z czegoś żyć, a to są kliki. Zresztą to przyciąga czytelników – ciekawe historie, a nie nudne informacje prasowe, czy kolejny sztampowy zwiastun gry X. A wydawcy i twórcy ich potrzebują, bo mają one zasięg, znają branżę i wiedzą, co mniej więcej z czego wynika. A przez to są w stanie przekazać swojemu czytelnikowi nieco szerszy obraz i wyjaśnić niektóre działania i fakt, że wydawcy to robią te gry dla pieniędzy.
Należy nauczyć się z nimi po prostu żyć. I nie robić ich w konia, bo jest to chyba najgorsze, co można sobie zafundować.