Wysuczyłem swoją Szepardzicę i wysłałem ją na epicki, galaktyczny melanż.
A tak na poważnie – na Mass Effect 3 czekałem od dłuższego czasu. Lubię tę serię, pamiętam jak strasznie jarałem się pierwszymi zwiastunami i pokazem rozgrywki jeszcze na targach GamesCon w Lipsku. Wtedy grafika robiła na mnie kolosalne wrażenie, zaś prowe opowieści o Jacku Baurze w kosmosie rozpalały wyobraźnię. No i te dialogi… jej, do tej pory to dla mnie najsilniejsza część tej sagi. W końcu rozmowy w cRPG zaczęły przypominać grę fabularną a nie manager postaci. W końcu jedna pacynka przestała rozmawiać z drugą pacynką, czytając w nudny sposób jedną z 50 podobnych odpowiedzi. Można by nawet powiedzieć, że wybieranie odpowiednich opcji dialogowych wyglądało trochę jak komponowanie emocjonalnej muzyki i nadawanie odpowiedniego kierunku interaktywnej scenie. Wiem, trochę to grafomańskie określenie, ale brakuje mi tu lepszego określenia.
W każdym razie, na pierwszą część byłem mocno napalony. Gra wyszła, zagrałem i jak to zwykle bywa – gonienie króliczka okazało się ciekawsze niż jego posiadanie. Gdzieś tam jednak zabrakło odcieni szarości w fabule, sporo rzeczy zostało spłyconych, zaś galaktyka wcale nie była aż tak tętniącym życiem miejscem, jak by się mogło wydać. Mimo to i tak pierwszą część wspominam najlepiej. No i spędziłem przy niej masę czasu.
Nie ma się co pastwić nad rozszerzeniami do jedynki. Zanim jednak opiszę swoje pierwsze wrażenia z ME3 to jeszcze trochę, „na szybko” o ME2. W skrócie? Rozczarowanie, biorąc pod uwagę, jak wysoko była poprzeczka.
Świetny początek, kiepska reszta. Fabularnie rzecz jasna, bo niektóre nowe rozwiązania, jak chociażby QTE w dialogach były fajne. Mimo to gra, której najbliżej fabularnie do Parszywej Dwunastki, nie spełniła obietnic. No bo jak inaczej podejść do opowieści o kompletowaniu drużyny do wykonania misji, w której zupełnie pominięto przygotowania? Odejmując poboczne zadania wykonywane dla członków drużyny tak naprawdę mamy 3 wydarzenia, w których bierze udział nasz oddział. A szkoda, bo można tam było zrobić sporo fajnych akcji, próbując pogodzić i dograć ze sobą członków różnych ras i organizacji.
I teraz przyszła część trzecia, która sponsoruje moje dzisiejsze niewyspanie. Zagrałem jak na razie dwie godziny, więc jakoś szczególnie w fabułę jeszcze nie wsiąkłem, ale już można wstępnie o paru rzeczach napisać. Przede wszystkim – ta gra jest taka sobie graficznie. Silnik się zestarzał i nie to, że oprawa audiowizualna nie robi wrażenia – trzeba mocno maskować jej ograniczenia. Kosmiczna saga wygląda świetnie, pod warunkiem, że widzimy kosmos i parę statków. To samo tyczy się animacji – czasami postacie poruszają się po prostu komicznie.
Mam też wrażenie, że za pomocą edytora nie da się zrobić ładnej Szepardzicy. Trochę posiedziałem nad swoją, poklikałem, poustawiałem te suwaczki i otrzymałem taki sobie efekt. Ashley, którą spotykamy chwilę po wystartowaniu gry wygląda dużo lepiej. Bo tak w ogóle, to nie da się też przenieść wyglądu swojej postaci z ME2. Jest jakiś błąd i tyle.
Na koniec jeszcze trochę o dialogach trochę, bo też wydają mi się mocno uproszczone. Jakoś miałem wrażenie, że w ME1 i ME2 było więcej dróg i opcji do wyboru niż 2. A przez te 2 godziny grania jakoś nie było okazji, by sobie z kimś dłużej pogadać. Może w Cytadeli będzie lepiej.
Marudzę, co? Pewnie tak, ale mimo tego wszystkiego nie mogę przestać grać. Słucham sobie świetnej muzyki Clinta Mansela, strzelam do wrogów ze swoich blasterów, spotykam starych znajomych i staram się dowiedzieć, na co się porywam. Początek gry może nie jest aż tak porywający jak w ME2, gdy rozwalano nasz statek i ale i tak jest nieźle, biorąc pod uwagę narzekania, które słyszałem.
Jestem pozytywnie wkręcony w tę grę. Jak na razie mam wszystko, czego chciałem – jest etos, patos i przybrudzona startrekowa stylistyka. Podoba mi się też, że można sobie ustawić, jak bardzo ma być to być strzelanka, a jak bardzo RPG. W końcu niektórzy lubią gadać, inni tylko strzelać. Ja jestem gdzieś pośrodku.
Och, niech ten dzień się szybciej kończy, żebym mógł wrócić do grania.