Do tej pory Euro interesowało mnie tyle co zeszłoroczny śnieg. Ludzie grają w piłkę – wielkie mi rzeczy. No i się to zmieniło. A wszystko przez program w hiszpańskiej telewizji.
Gdzieś tam w głowie, że wydamy na te mistrzostwa więcej niż zarobimy. Że są jakieś dziwne układy z UEFA, że miało być pięknie, a wyszło jak zwykle. Zdarza się.
Wcześniej to w ogóle była ta cała afera z Koko Koko Euro Spoko. Też nie rozumiałem hejtu. Mi tam się podobało, że pokazujemy w nowoczesny sposób naszą tradycję, a nie lansujemy cycatą lalę śpiewającą disco, niczym nie różniącą się od produktu z każdego innego kraju. Wstyd z powodu kultury i przeszłości jest dla mnie niezrozumiały. Że niby inni nie byli chłopami? Serio? Dlaczego Irlandczycy i Szkoci mają być cool, a my nie? A Amerykanie? Hiszpanie? Po prostu nie rozumiem. Gdzieś tam cały czas dominuje postkolonialna mentalność mówiąca, że u nas nie może być fajnie i inni mają lepiej. A szkoda, bo czasami warto na chwilę odjechać i zobaczyć wszystko z perspektywy. A do tego są kapele, które świetnie uwspółcześniają naszą tradycje. Warto posłuchać Żywiołaka czy Village Collective – dobre jest.
Ale wracając do tematu – siedzę sobie i piję noname’owe wino. Noname’owe nie dlatego, że nazwa nie jest ważna – po prostu nie ma na nim żadnej nalepki, a kupione jest normalnie w sklepie. A do tego oglądam sobie jakąś losową stację telewizyjną, która nadaje po hiszpańsku. A tam – reportaż o Warszawie.
I wiecie co? Tak, jak juz pisałem wcześniej – to piękne miasto, nie ustępujące innym europejskim stolicom. Jasne, brakuje nam multikulturowosci, ale mieliśmy ciężkie ostatnie 50 lat i nic dziwnego, że mało kto chciał do nas przyjeżdżać na dłużej. Hiszpański reportaż pokazuje wspaniale budynki, ciekawą architekturę, fajne knajpy i młodych, roześmianych ludzi.
Aż się chce tam pojechać. I na szczęście niedługo to zrobię.