Przed nami drugie podejście do drugiego podejścia do wirtualnej rzeczywistości. Kolejne, bo wcześniej poświęciłem tematowi całą notkę, a teraz możecie posłuchać, jak wymądrzam się w Radio Dla Ciebie.
Przed nami drugie podejście do drugiego podejścia do wirtualnej rzeczywistości. Kolejne, bo wcześniej poświęciłem tematowi całą notkę, a teraz możecie posłuchać, jak wymądrzam się w Radio Dla Ciebie.
OK, udało mi się dosłuchać do końca. Kiedy słuchałem tej audycji pomyślałem o jednej z książek, które obecnie mam na tapecie – „Cyberia” Douglasa Rushkoffa. Zapewne pięć lat temu czytałbym jej fragment o VR z uśmiechem pobłażania. W 1994 (!) autor oraz jego rozmówcy wieszczyli rychłe wkroczenie VR w codzienne życie. Zapewne podobnie zareagowało wiele osó na przestrzeni lat, które minęły od jej publikacji. A dzisiaj?
Cóż, dzisiaj trzeba przyznać: mieli wizję i mieli rację. Potrzeba było 20 lat, żeby pokonać barierę technologiczną (tak sądzę). Z całą pewnością bardzo istotne znaczenie będą mieć dla VR sensory ruchu, o których mówiłeś. W warstwie jakościowej dla doświadczenia VR to ogromna wartość. Zamiast mieć na sobie dziwny kombinezon/rękawice/cokolwiek, wystarczy, że się poruszysz. „Ty” jako „Ty”. Nie „Ty” jako „Ty plus dodatki”. Zapewne ten czas dał również duży atut w postaci znacznie mniejszej bariery społęcznej, z jaką obecnie spotka się ta technologia. Tak przynajmniej sądzę, choć nadal nie unikniemy hate crimes. Pierwsze już miały miejsce. Niemniej mamy obecnie znacznie większy próg tolerancji niż w 1994 roku, gdy komputer nie stanowił jeszcze nawet narzędzia niezbędnego do pracy.
Natomiast jestem zdania, że VR ma większe szanse na powodzenie teraz niż dawniej, z innych przyczyn. Przez te dwie dekady dokonał się skok nie tylko technologiczny, ale również (lub może przede wszystkim?) psychologiczny. Bez wątpienia także społeczny, choć tutaj mam wątpliwość czy dokonaliśmy w tej materii rozwoju, czy raczej nastąpił regres. Z jednej strony jesteśmy z innymi w kontakcie bliższym (jeśli chodzi o łatwość skontaktowania się), z drugiej – dalszym (pod względem emocjonalnym). Zapewne jedno jest nierozerwalnie związane z drugm. Nie sposób znaleźć się w tak skomplikowanej i rozłożystej sieci społecznych relacji, w jakie obecnie jesteśmy uwikłani, a równocześnie nie doprowadzić do pewnego spłycenia znacznej ich części. Być może średni stopień zaangażowania w relację musi być odwrotnie proporcjonalny do ilości relacji, w które jesteśmy zaangażowani. Ale wracam do swojego głównego wątku: gdyby nie transformacja na poziomie światopoglądu, także dzisiaj prorocy wirtualnej rzeczywistości byliby fantastami. Dwadzieścia lat to okres, przez który ówczesne dzieci dorosły i ich fascynacja stała się przedmiotem codziennej pracy. Wówczas większość dorosłych uważała podobne filmy za fantastykę równie prawdopodobną, co „Władca Pierścieni”. My uważaliśmy, że to właśnie jest przyszłość. I skoro nikt inny się do tego nie kwapił, sami ją postanowiliśmy urzeczywistnić. To właśnie w ten sposób nastąpiło to, o czym mówiłeś: dawna science fiction stała się rzeczywistością. Powoli, po jednym kroku, była wprowadzana tylnymi drzwiami w naszą codzienność. Nie wiem czy się zgodzisz, ale w mojej ocenie to jest podstawowa różnica między „wtedy” i „teraz”. Kiedyś VR było kuriozum dla fascynatów. Dzisiaj VR jest tworzone poprzez crowd-funding. Całkowita zmiana myślenia.
PS Dzięki za przypomnienie mi o cyklu felietonów Marka Hołyńskiego. Dzisiaj ruszam zobaczyć czy ich wersja ebookowa jest gdzieś do kupienia.