Walnąłem się w notce. Zdarza się. Wpisałem poszukiwany cytat do wyszukiwarki, zerknąłem na opis linka i przepisałem złe nazwisko. O magii i technologiach wcale nie mówił Asimov tylko Clarke. Głupio mi, ale to cenna nauka. Bo mówi sporo i o zaufaniu do Googla i o zagrożeniach, jakie ono ze sobą niesie.
Google zdominowało i zmieniło nasze życie. W zasadzie nie mamy problemu z dotarciem do informacji i umiemy znaleźć poszukiwane frazy i informacje. Z wyszukiwarki korzystają praktycznie wszyscy, na każdym poziomie edukacji. Internet pełen jest zestawień śmiesznych obrazków, przetworzonych historii i odkrywanych na nowo rewelacji. „10 rzeczy, których nie wiedzieliście o…”, „5 tajemnic….”, „Czy wiedzieliście, że…” – wszyscy znamy te tytuły. Wystarczy Wikipedia, Google i trochę samozaparcia, by zgromadzić w jednym miejscu mniej znane fakty, wygenerować swoje kliki i przekazać ludziom trochę ciekawostek, o których zaraz zapomną. Nauczanie poszukiwania informacji jest już zbędne. Dzieci praktycznie rodzą się z tą umiejętnością, bo od najmłodszych lat mogą za pomocą tablet i YouTube eksplorować świat bajek i powiązanych z nimi wideo, nieco starsi szybko łapią, że wpisanie czegokolwiek do Google daje pożądane wyniki. Świat wiedzy stanął przed nami otworem. Szkoda, że źle z niego korzystamy.
Ogrom możliwości, jaki dałaa nam wiedza zgromadzona w internecie wyłączył nam myślenie i umiejętność oceny wiarygodności i rzetelności przygotowanych informacji. Jest na pierwszym miejscu w Google, więc musi być prawdziwe. Po jednym dniu od publikacji wpisuję znowu cytat w wyszukiwarkę. Wiem, że dostanę spersonalizowane wyniki, ale mimo to widok jest porażający.
Mój błąd został zreplikowany przez spamblogi i zdominował pierwszą stronę. Jeżeli kiedyś szukałbym ponownie tej informacji, to prawdopodobnie trafiłbym na stronę z samymi błędnymi odpowiedziami.
Przyznaję, powinienem sprawdzić w dwóch miejscach, kto tak naprawdę powiedział użyte wcześniej zdanie, ale nie zrobiłem tego. I wiecie co? Badania pokazują, że to dla ludzi normalne. Rok temu w International Journal of Communication naukowcy z Northwestern University opublikowali wyniki badań, mówiące, że absolutnie nie dbamy (a przynajmniej przebadani studenci) o to, kto i gdzie napisał tekst z pierwszego miejsca w Googlu.
Eksperyment polegał na zleceniu 102 studentom znalezienia specyficznych informacji. Używane były różne wyszukiwarki. Oczywiście w użyciu było Google, ale też SparkNotes, MapQuest, Bing, Wikipedia, AOL i Facebook. Większość studentów klikało na pierwszy wynik niezależnie co to było, a ponad 25% z nich wyraźnie zaznaczyło, że wybrało ten linka, a nie inny, ponieważ był pierwszy. Ciężar oceny wiarygodności i rzetelności informacji przełożony został na algorytm wyszukiwarki. Ludzie wyłączyli myślenie i przestali sami oceniać strony, które odwiedzają.
Tylko 10 procent uczestników badania wymieniało autora przeczytanej publikacji (hello blogerzy), czy też wspominało o jego kompetencjach. Monitorowanie użytkowania stron wskazało też jedną ciekawą rzecz – nikt nie sprawdzał czy informacje o autorze są prawdziwe, mimo że przepytywani później studenci mówili, że powinno się tak robić. Domeny .gov i .edu wzbudzały większe zaufanie, bo „nie może ich pisać byle kto”. To samo jednak mówiono też i o .org, które kupić może każdy.
Jednym słowem – wyłączyliśmy myślenie i przerzuciliśmy ocenę wiarygodności informacji na ślepy algorytm. Jakie mogą być tego konsekwencje nie jest trudno przewidzieć. Od głupiego błędu w notce o ajfonie i magiku, aż do złych analiz. Bo dziennikarz też człowiek, i mimo, że powinien, to nie sprawdzi.
Rozwiązanie? Czas już chyba zacząć uczyć dzieci jak oceniać wiarygodność i ważność informacji. Żyjemy w świecie inflacji kontentu. Nasza cywilizacja generuje nieskończoną ilość artykułów, opracowań, książek, filmów i muzyki. Jesteśmy bombardowani tysiącem nieważnych informacji, z których tylko część ma dla nas znaczenie. Trzeba nauczyć siebie i innych jak je znaleźć i ocenić, czy faktycznie są one prawdziwe.
Bo tej notki nie napisał Assimov, a o technologii i magii powiedział Arthur C. Clarke. Wiem, bo sprawdziłem na Wikipedii. A potem dla pewności w Britannice.
Bogiem a prawdą, to powinieneś nie tyle dokładniej sprawdzić info z sieci, ale nie cytować, nie znając książki/artykułu/wywiadu/całego tekstu.
Nie chodzi tylko o to, żebyśmy kumali, jak weryfikować info z Sieci, ale też żebyśmy pamiętali, że pięciosekundowa kwerenda, nawet ze zweryfikowaniem strony i autora z krzyżowym potwierdzeniem w innym źródle, nie załatwia nam wiedzy na poziomie przyswojenia całej publikacji liczącej kilkaset stron. A blogujemy, więc odpowiadamy za to, co piszemy, podobnie jak dziennikarz z gazety albo naukowiec.
Cytowałem z pamięci, kiedyś znałem dobrze tę wypowiedź. Popełniłem błąd, przyznałem się – to źle? ;)
I owszem – odpowiadam za to co piszę. Cieszę się też, że takie małe wpadki mogą być przyczynkiem do kolejnych notek.
W sensie – nie ma przecież ludzi nieomylnych. Ważne, by się poprawiać i przyznawać.
Piękna ironia losu – najpierw gazety manipulowały informacjami i wierzyliśmy, że słowo pisane to święta, niepodważalna prawda. Potem pojawiła się telewizja i znów po jakimś czasie wszystko co było wizualne musiało być prawdziwe i obiektywne, bo nasz mózg jakoś tak nie może pojąć, że materiał wideo można obrobić, poddać montażowi. Internet miał taki piękny potencjał, żeby to zmienić i żeby każdy mógł sobie z tego wielogłosu wyłonić „wypadkową”, która najbliższej będzie prawdy, albo inaczej – najdalej fałszu. I co? I teraz nie tylko dalej wierzymy w każdą bzdurę jaką nam podrzuci wyszukiwarka to jeszcze procesy jakie za tym stoją są właściwie czystą loterią. Ktoś się przypadkiem pomyli, ktoś powieli, ktoś odczyta i tak to się toczy. Nikt nikim nie manipuluje, nikt nie pociąga za sznurki. Podobny motyw był w Cubie ;)