Dzisiaj to w moim Barze pod Barbakanem i okolicach Starego Miasta w ogóle była mała apokalipsa. Może nie ta z książki Konwickiego (muszę sobie odświeżyć tak przy okazji), ale i tak zamieszania co nie miara.
No bo wiecie – od czterech dni Warszawa przeżywa najazd związkowców (dni gniewu jak pisała Gazeta Wyborcza). Wszystkie organizacje pracownicze się dogadały, zapakowały w autokary swoich członków i dowiozły do stolicy by tam walczyć o nierealne postulaty i moją lepszą przyszłość.
Część upiła się już rano, w trakcie dojazdu, części wczorajszy deszcz skasował rewolucję, wiec dzisiaj byli dużo bardziej ideowi, jeszcze inni wybrali się z rodzinami pozwiedzać znienawidzoną stolicę.
I jakoś tak się stało, że wszyscy spotkaliśmy się razem w barze mlecznym. Siadłem na zewnątrz, moim oczom ukazały się dwa wesela ze swoimi kapelami, które starał się przekrzyczeć lokalny skład cygańskich grajków. Obok grupa 40 osób z opzz poczty polskiej pobierała zupę pomidorową i schabowego z ziemniakami, łypiąc spod oka na ubraną na żółto solidarność z bliżej nieznanego mi zakładu pracy, no i gdzieś w tym wszystkim byłem ja stsrając się wynegocjować podsmażenie kopytek z wody. Nieskuteczne.
Chaosu dopełniały zorganizowane grupy wycieczek z Azji i samodzielni turyści próbujący po prostu dostać się do rynku Nowego Miasta.
Istna Wieża Babel.
To chyba dlatego tak lubię tam mieszkać.