Te złe, płacące korporacje

20120128-142822.jpg

Dzień pracy szefa koncernu to ciężki kawałek chleba. Rano myśli, jak wybić kolejne zagrożone gatunki, podczas lanczu wpędza w biedę kolejne grupy społeczne, popołudnie i kolacja to uprzykrzanie życia artystom i konsumentom. Wieczór to kąpiel w basenie pełnych pieniędzy, odpalanie cygar od studolarówek, dziwki, koks i szampan. Łatwo nie jest.

Przyznam się, że trochę tego naskoku na koncerny nie rozumiem. Jasne – kiedyś było inaczej. Twórcy nie mieli możliwości dotarcia do masowego odbiorcy bez wsparcia wydawcy, koncerny decydowały kto i kiedy będzie na topie. I co najważniejsze – kasety i płyty winylowe i taśmy VHS same z siebie się zużywały, więc co jakiś czas trzeba było ponownie je kupować, a przegrywanie zawsze pogarszało jakość. Żyć nie umierać.

Wszystko zmieniło się wraz z pojawieniem się formatów cyfrowych. Nagle okazało się, że każda kopia może być tak samo doskonała, a internet zapewnia nowe kanały dystrybucji i każdy może w nim zaistnieć. Co więcej, można osiągnąć sukces bez wsparcia koncernu. Można samemu wydać swoją grę, książkę, płytę czy film. Nie dzielić się z nikim zyskami, nie słuchać producenta, być panem swojej produkcji.

Pojawiły się takie platformy jak iTunes, Steam, iBooks, Amazon – raj dla kreatywnych, którzy nie chcą chodzić na pasku chciwego koncernu. I wydawać by się mogło, że powinno to rozwiązać sprawę, prawda?

Ale nie rozwiązuje. Bo artyści chcą mieć budżety i wygodę, którą zapewnia koncern, z kolei odbiorcy wymagają jakości, za którą ktoś musi zapłacić.

Co daje koncern artyście? Przede wszystkim czas na stworzenie swojego opus magnum i pieniądze, za które w tym czasie będzie żył. Oznacza to, że nasz twórca nie musi mieć normalnego etatu i pisać po nocach, nie musi imać się czegokolwiek, co pozwoli mu dotrwać do końca procesu twórczego. Ale to tylko początek. Koncern daje też wsparcie promocyjne, marketingowe, prawne i generalnie robi wszystko, by na danym dziele zarobić.

Zarobić, bo przecież to jest podstawowy cel istnienia korporacji – przynosić zysk. W tym przypadku też przy okazji promuje twórcę, dociera z jego pracami do jak najszerszego grona odbiorców, promuje rozrywkę i kulturę.

Wszystkie działania firmy i jej wszystkie wydatki to inwestycje, które mogą, ale nie muszę się wcale zwrócić. Twórca w momencie wtopy traci sławę i nazwisko, firma traci kasę.

Oczywiście nie zmienia to faktu, że ludzie są różni, że na pewno jest masa strasznych historii o tym, jak to wydawca wydymał artystę, czy zniszczył jego płytę. Shit happens, nie ma idealnych, działających modeli. Zgadzam się. Nie zmienia to jednak faktu, że ryzyko w zasadzie podejmuje tylko jedna strona.

Stąd i nie rozumiem do końca oburzenia, które powodują tego typu obrazki.

Oczywiście, że z każdej sprzedanej płyty twórca dostaje mniejszy procent, niż ktoś, kto na początku inwestował w niego pieniądze i ponosił ryzyko.

Poza tym, po prawdzie – nikt nie zmuszał danego muzyka, czy pisarza, żeby wydawał się wraz z koncernem. Jak już pisałem wcześniej – alternatyw jest mnóstwo i paru osobom się to udało. Można, ale wymaga to o wiele więcej zaangażowania i pracy.

I stąd właśnie moja nieufność co do Jacka Żakowskiego, który w swoim tekście w Wyborczej utyskuje na finansjalizację.

Od 30 lat finansjalizacja dewastuje kolejne sfery życia społecznego. Zamienia pacjenta w klienta, a lekarza w dostawcę usługi medycznej. Ucznia zamienia w nabywcę oferty edukacyjnej, nauczyciela czyni jej wykonawcą. Czytelnika czy widza przemienia w target reklamowy, wierzyciela w anonimowego posiadacza prawa do kredytu, które może w każdej chwili komukolwiek odstąpić, z adwokata czyni przedstawiciela prawnego, z dziennikarza – mediaworkera, z naukowca – dostawcę wiedzy lub innowacji itp. Istotą przestaje być treść relacji, a staje się wartość transakcji.

Ale zabawniej się robi później:

Obrońcy ACTA twierdzą, że sytuację zmieniło powstanie nowych technik przekazu. Ludzie za darmo słuchają muzyki w internecie, oglądają filmy, wymieniają się programami i grami. Tak jak od dawna za darmo korzystają z bibliotek. No właśnie. Z dumą oglądam karty biblioteczne moich książek, gdy są pełne wpisów o wypożyczeniu, chociaż nie mam z tego ani grosza. Tym twórca szukający kontaktu z odbiorcą różni się od szukającego wyłącznie zarobku właściciela praw intelektualnych.

I tu należy zapytać Żakowskiego czy to przypadkiem za napisanie tej książki nie wziął pieniędzy od wydawcy wcześniej. Bo jeżeli tak było, to cały ten manifest jest o kant dupy potłuc, bo dysponuje się w nim nie swoimi pieniędzmi i inwestycjami. No i dziwi też, że ten swoisty manifest zamieszczony został na łamach Wyborczej, zaś autor skasował za niego wierszówkę, zamiast zgodnie z duchem i ideałami wystawić go za darmo na jakimś blogasku.

I nadal uciekam w tej blogonotce od dyskusji o prawach autorskich, co nie oznacza, że o nich nie myślę i pewnie coś o nich też się niedługo pojawi. Bardziej chodzi mi o proste atakowanie koncernów, które co prawda swoje za uszami mają, ale nadal to one wykładają kasę na produkcję naszych ulubionych seriali, płyt muzycznych, filmów i książek.

Bo przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zasłuchiwać się w artystach na Jamendo, seriali szukać na YouTube i ogólnie zagłębić się w tak zwaną „wolną kulturę”. Tylko jakoś mało kto chce.

1 thought on “Te złe, płacące korporacje

  1. Pingback: Le sigh, nie tak działa świat « Zniekształcenie poznawcze

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s