Zabawa blogerem

Oj to będzie trochę złośliwe, ale ciężko się powstrzymać.

Już tłumaczę o co chodzi – pojawiła się nowa akcja marketingowa z tajemniczym pudełkiem. W sumie to nie zwróciłbym na nią uwagi, czy też nawet się nie dowiedział, gdyby nie Tomek, który na G+ zaczał o tym pisać. A że myślałem, że chodzi o nasz unboxing Star Warsow, albo też wypakowanie Nokii przez zespół technologii. Ale okazało się, że nie. Chodziło o to.

Fajne? Dla agencji zapewne tak. Dla reszty – nie.

Bo w zasadzie wszyscy już wiedzą, o co chodzi – że to Żywiec i że wraca ich stara marka piwa. Wiedzą wszyscy, oprócz blogerów oczywiście. Oni wiedzą, ale nie powiedzą, aż do tej 15, żeby móc uczciwie i zgodnie z umową zdziwić się na wizji.

W ten oto sposób udało się pokazać światu, że:
– blogerzy nie są najszybsi z informacją
– blogerzy nie piszą tego co wiedzą, tylko grzecznie czekają na spadnięcie embarga, nie są zbuntowani, tak samo robię deale jak i dziennikarze i ich wydawnictwa
– blogerzy są łasi na prezenty i wyróżnienia, jak każdy człowiek
– na wizji zawsze zobaczymy prawdziwe emocje.

A tak bajdełej, to nowe piwo podobno jest taki sobie. Ale za to jak cudownie wypromowane.

I tajemniczo. I w ogóle. Niemożliwe.

PS Ktoś nie wytrzymał i pojawiła się kolejna przesyłka z jeszcze większą tajemnicą. Wszystko do sprawdzenia tutaj.

Chyba jednak tęsknię do sygnaturek

Szisz, przeczytałem listę sygnaturek evilkya i jakoś mi się tak nostalgicznie zrobiło.

Bo pamiętam jak zbierało się te one-linery, jak skarby i dodawało się do specjalnego katalogu, tak żeby się losowały i pojawiały i w mailach i na usenecie. Kradło się te złote myśli znajomym, grzebało po sieci, wyciągało z dyskusji.

A potem, jej, można było się swoją sygnaturką lansować. O ile oczywiście spełniała starodawne założenia posiadania 4 linijek długości i delimetera (o ile się nie walnąłem w nazwie, ale chodzi o to – „– )

I co śmieszniejsze sporo dzięki nim się dowiedziałem. Bo na przykład to tak wpadłem na Horror Movie Survival Guide, którego porady można stosować do dziś. No bo jak tu przejść obojętnie nad serią takich mądrości?

  • When it seems that you’ve killed the monster, never check to see if it’s really dead.
  • If you find that your house is built upon or near a cemetery, was once a church used for black masses, had previous inhabitants who went mad or committed suicide or died in some horrible fashion or who performed necrophilia or satanic practices, move away immediately.
  • Never read a book of demon summoning aloud, even as a joke.
  • Do not search the basement, especially when the power has just gone out.
  • If your children speak to you in Latin or any other language which they do not know, or if they speak using a voice other than their own, shoot them at once. It will save you a lot of grief in the long run. Note: it’s unlikely they’ll die easy, so be prepared.
  • As a general rule, don’t solve puzzles that open portals to Hell.
  • Stay away from certain geographical locations, some of which are listed here: Amityville, Elm Street, Transylvania, Nilbog (God help you if you recognize this one), the Bermuda Triangle, or any small town in Maine or Massachusetts.
  • Listen closely to the soundtrack; and pay attention to the audience, since they are usually far more intelligent than you could ever hope to be.

To tylko parę z nich, ale przyznacie, że trzymają klasę. I tak, miałem je w sygnaturkach.

I w ogóle ten specyficzny mindset każący wyszukiwać w filmach, książkach i dyskusjach zdań nadających się do propagowania w swojej korespondencji. Sporo tego miałem, coś ponad 300 różnych cytatów. Niestety wraz z discordią trafił to szlag i cholera zasadniczo wie, czy jest to do odzyskania.

Z jednej strony szkoda. Z drugiej zaś… to se ne wrati. Forumy zarąbały kulturę dyskusji i szczerze mówiąc to średnio się umiem na nich odnaleźć. Facebook, G+ czy Twitter nie posiadają sygnaturek, a gmail i ogólnie odchodzenie maila jako narzędzia komunikacji w niepamięć też jakoś nie składnia do ich używania.

A w sumie to trochę szkoda, bo był to fajny zwyczaj. Na pewno parę książek więcej przeczytałem dzięki sygnaturkom innych ludzi.

Zmienił się ten internet i sposoby komunikacji, oj zmienił. Dobrze, że blogaski zostały i można się na nich pożalić i dać się wyżyć syndromowi starych dobrych czasów.

A generalnie tę zalinkowaną kolekcję na snafu warto przejrzeć. Sporo dobrych wspomnień czyha tam na nieco starszego użytkownika ogólnoświatowej sieci internet.

Słodka niewola polecania

20111213-183834.jpg

Ratunku, nie wiem, co jest ważne. Inni wybierają za mnie.

A skąd to skę wzięło? Z Flipboarda. Opcja cover stories wybierająca najlepsze zdaniem apki treści w zasadzie zdominowała używanie tej aplikacji.

Co to oznacza? Że jakiś algorytm decyduje co przeczytam, które informacje skonsumuje mój mózg. Nie ma czasu na przeglądanie wszystkiego – tak jak w przyrodzie zostają najsilniejsi. Pisałem to już, ale powtórzę – content dąży do nieskończoności, czas jest ograniczony.

I dlatego potrzebujemy pomocy w segregacji tego co ważne. Tego co zasługuje na naszą uwagę. W co zagrać? Z kim rozmawiać? Co czytać? Coraz częściej decyduje o tym algorytm.

Nie prawda? Flipboard to tylko przykład. Spójrzmy na Facebooka – dość szybko zobaczymy, że o ile nie zaznaczymy, ze jesteśmy z kimś w bliskiej relacji, to zobaczymy tylko najważniejsze statusy. Czyli nie koniecznie dowiemy sie co fajnego zobaczył, czy przeczytał. Bo nie. Jakiś algorytm zadecydował.

Zresztą mechanizmy polecenia stają się coraz doskonalsze. Zostawiamy w sieci tonę informacji o sobie. I są one wykorzystywane. Aktualnie sklepy polecają nam produkty na podstawie podobnych rzeczy i decyzji innych klientów. Ale to dopiero początek. Już prowadzone są badania nad wprowadzeniem zmiennych metod przekonywania w zależności od człowieka. Bardziej przekonują cię lajki znajomych, czy ilość sprzedanych sztuk. Trzeba cie prosić, czy przekonywać promocja? To już się dzieje. I to wszędzie – sklepy, strony internetowe, odtwarzacze muzyki… Wszystkie chcą nam uprościć wybór. Pomóc.

Nie mamy czasu. Paradoksalnie im łatwiejsze staje się życie tym mniej mamy czasu na każdą z aktywności. Bo ich liczba stałe rośnie i milion z nich walczy o naszą uwagę. Nie da sie przeczytać wszystkiego, więc skupiamy sie na najważniejszych rzeczach. A tam czekają juz na nas pająki algorytmów.

I tylko czekam na moment kiedy usłyszę głos z komputera – nie czytaj tego, to bez sensu. Zajmij sie lepiej tym filmem.

A potem pojawi sie Skynet.

Dzień bez sieci

20111210-144648.jpg

No więc mam te pęknięte oczy i nie mogę zerkać w ekrany i palić (przebywać w dymie). Dla osoby, która pali i żyje internetem, grami wideo i książkami, to świetna wiadomość. No ale próbowałem się odciąć. I wczoraj mi się udało.

Nie to, żeby było prosto, ale skumulowane problemy z zatokami, oczami i węzłem chłonnym (tak wiem, sypię się, koniec gwarancji) spowodowały pozostanie w domu i nie wyłażenie z łóżka. Oczywiście gdzieś tam w tle przygrywał ogólny stan zniechęcenia, marazmu i zawieszenia, póki nie dostanę tej swojej ostatecznej decyzji. Decyzji, którą przecież znam, ale nie chcę dalej w nią uwierzyć. Trudno.

Faktem jest, że zostałem i oczywiście stoczyłem walkę ze sobą, żeby nic nie włączyć. Bo ekranowe menu spore. Konsole stacjonarne, przenośne, iphonopady, komputery… a na każdym z tych urządzeń milion rzeczy do zrobienia, milion zaległości i aktywności do zapełnienia czasu. Było ciężko, ale mi się udało.

No dobra, prawie, bo przyznaję się uczciwie do jednego odcinka Homeland (kto nie ogłada, niech zacznie) i odrobiny Batmana, którego chcę skończyć, zanim położę łapki na Assassinie. A poza tym.. no właśnie – nic.

Dwa radia internetowe – Frisky (mniam, fajna elektronika) i krakowska Radiofonia,  trochę gazet, trochę książek, sporo spania. O tych gazetach to jeszcze napiszę, bo w Uważam Rze znalazłem super artykuł o pamięci i psikusach, jakie potrafi nam zrobić. Okazuje się, że to nie tylko ja. To my wszyscy sami siebie oszukujemy. Generalnie dzień bez informacji. Absolutnie żadnej. Nawet nie zerkałem w maile. Czułem się z tym dziwnie. I chyba przetrwałem, bo było to na tyle ekscytujące, że zastępowało uzależnienie od informacji. No i ta świadomość, że zawsze mogę wziąć coś z ekranem i przyćpać na nowo dawała ukojenie.

Dzień bez wychodzenia z łóżka, dzień bez telefonu, dzień bez niczego. Kiedyś bym go nienawidził, teraz sam sobie taki zrobiłem i chyba było to fajne. Naładowanie baterii, uspokojenie intelektualnego ADHD, narkotyk pustki.

Chyba się przydało, bo czułem się naprawdę wyczerpany. Co ciekawe, nawet P mi nie spędzała snu z powiek. Chyba powoli się mentalnie przygotowuję na pożegnanie. Albo po prostu coś już we mnie umarło i jestem gotowy iść dalej. Cholera wie. Zresztą symboliczne jest to, że najpierw piszę tutaj, a nie tam, a przecież mam co powiedzieć narodowi, jak choćby, że jara mnie nowa aktualizacja 3DSa (nowe puzzle!, osiągnięcia i takie tam), że Batman, że wypożyczanie, a nie posiadanie i takie tam. Ale nie, najpierw ten blogasek i pewnie copypasta dalej.

W każdym razie nie to, żebym nie zostawił sobie do przemielenia tego, co się wydarzyło. Przede mną 1156 tweetów, 845 wpisów w RSSach, 69 wiadomości na Yammerze, 42 maile i cholera wie ile wpisów na Facebooku, Google+ i Instagramie. I rośnie.

Infoterror wraca.

 

 

Proszę, kliknij mnie

20111206-183528.jpg

Czasy się zmieniły. Kiedyś sami poszukiwaliśmy treści, teraz to content poluje na nas.

Pamiętam dawne lata z 0202122 i szukanie stron o rpgach, muzyce, cthulhu i wampirach. Dziwne domeny, losowe aktualizacje, skomplikowane adresy zapisywane na kartce to był standard.

Problemem było dotarcie do informacji, że już o wychwyceniu nowych rzeczy nie wspomnę. Rozmaite zrzeszenia stron – webringi – miały co prawda ułatwić sprawę, ale tak naprawdę niewiele dawały. Wyszukiwarki też sobie za dobrze me radziły bo o takich rzeczach jak tagi malarzy keywordy mało kto słyszał i stosował. Wielkim stawało się przez aklamacje. Wystarczył artykuł w prasie, czy też polecenie na ircu lub usenecie i bach – było się centrum czegośtam.

I tak to trwało sobie w spokoju, choć były podejmowane próby zmian. Rozmaite automaty starały się sprawdzić czy jest coś nowego, po czym wysyłały maile. Gdzieś po drodze pokawił się też stosowany do tej pory RSS.

Aż internet trafił pod strzechy. A wraz z nim rozmaite facebooki, twittery i takie tam. Nagle czas stał się najważniejszą walutą w rozrywce.

Po raz pierwszy usłyszałem to podczas premiery Xboksa 360. J Allard z Microsoftu stwierdził, ze jego nowa konsola nie konkuruje z Sony, Nintendo czy PC. Ich wrogiem jest wszystko na co ludzie poświęcają wolny czas.

I trudno się z tym nie zgodzić. Dawniej kupijąc pismo x nie czytało się y. Teraz tak już tak nie ma. Za drobną opłatą mamy dostęp do wszystkiego. Liczy się tylko wolny czas i to, na co go poświęcimy.

Nic więc dziwnego, że to content nas szuka, wpycha się na nasze facebookowe ściany, pojawiansię na twitterze, a appki takie jak Zite same domyślają się, co może nam się spodobać. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze ajfonowy push, który natychmiast wyświetli nam na telefonie, co dzieje sie w okolicy. Z poszukiwaczy informacji staliśmy się ich ofiarami.

Proszę kliknij mnie, lajknij post na moim blogasku, opiszę dla ciebie swoje najbardziej wstydliwe tajemnice. Za cenę 10 sekund internetowej sławy prostytuujemy swoje umysły i dusze.

10 sekund, bo mniej więcej tyle poświęcimy uwagi. Porno zmniejszyło ten okres do 3 min, jutub do 5 sekund. Nie jest super wciągające? To spierdalaj, jest jeszcze tyle contentu.

Liczba stron dąży do nieskończoności, tak samo userzy się nie kończą, jedyne ograniczenie to jak na razie czas.

Ciekawe czy kiedyś stanie sie walutą.

(tak, wiem, ze jest taki film nowy)

Niech oni biegną, jak Polska do zwycięstwa

Na fejsie wszyscy dzisiaj zachwycają się tym oto wspaniałym dziełem promującym Warszawę. Zapewne już widzieliście, a jeżeli nie, to zapraszam, bo to niezły w ogóle kawał jest.

Pomijając już ogólną badziewność i śmieszność tego filmu fascynuje mnie wizja spotkania kreatywnych, które musiało mieć miejsce przed nim. Jakie hasła padały gdy planowali swój epokowy materiał? „Niech oni biegną, jak Polska do zwycięstwa”? „Niech erekcja tego kolesia dodaje dziewczynie dodatkowej motywacji, zupełnie jak Pałac Kultury Warszawiakom?” Oj wesoło tam musiało być. Zwłaszcza jeżeli dołożymy do tego wizję gwałciciela goniącego ofiarę.

Ale tak naprawdę najlepiej przywalił aszdziennik, pisząc, że film jest plagiatem z pornola, że wpłynęła skarga, zaś film  „obejrzał już wiceprezydent stolicy Michał Olszew” i „rzeczywiście widzi elementy podobne”. I aż szkoda, że nie jest to prawda, bo wtedy byłoby już zupełnie pythonowsko.

Oczywiście z tą reklamówką zupełnie nie ma co porównywać. Bo to przecież dwa różne materiały.