Google Glass to takie nowe komórki

Google Glass sprawiają, że człowiek czuje się odseparowany. „Pokazują, że miałeś 1,5 tys. dol. do wydania. Że Google uznało, że jesteś na tyle wyjątkowy, by ci je dać. Okulary są podziałem klasowym wypisanym na twojej twarzy. Ludzie, którzy zostali wybrani razem z tobą, często nie ułatwiają sprawy. Widziałem grupki młodych ludzi, często w drogich ubraniach. Przebywali we własnym świecie, z własnym żargonem, za wejście do którego trzeba zapłacić górę dolarów. Byłem jednym z nich. I wiem, że to irytowało innych. – Spójrz na tego dupka – wołali za mną”

Czytam bardzo ciekawy tekst –  Noszę Google Glass. Przeszkadzam innym. Szczerze? Gdziekolwiek pójdę, nazywają mnie dupkiem i mam totalnie inne wrażenie. Może dlatego, że swoje lata już mam i pamiętam, jak to było dawniej. Możecie mi nie wierzyć, ale były takie czasy, gdy ludzie nie mieli telefonów komórkowych.

Sam do końca nie ogarniam, jak wówczas nawet nie tyle, że udawało się egzystować, ale organizować ogólnopolskie zloty fanów, prowadzić stronę internetową i bujne życie towarzyskie. Z większych szaleństw pamiętam podróż na trasie Warszawa – Lublin w tę i z powrotem z powodu złego umówienia się. Jak widać, człowiek miał też wtedy i więcej czasu.

Pojawienie się pierwszych telefonów komórkowych było szokiem. Nagle okazało się, że można dzwonić zewsząd i złapać każdego w dowolnym punkcie świata, o ile oczywiście był tam już zasięg. Często go nie było. Aparaty były koszmarnie drogie, operatorzy przed ich wydaniem kazali podpisać cyrografy i udowodnić, że zarabia się krocie, a abonamenty maksymalnie niekorzystne.

Szybko więc telefon stał się oznaką statusu. Dzwonienie w autobusie czy pociągu było uważane za słabą próbę lansu. Niegrzecznie było przerywać rozmowę, by odebrać telefon, używało się go tylko w niektórych miejscach.

Słowem – historia się powtarza. Teraz obciachem i oznaką niedopasowania jest nie posiadanie smatfona. Przerywanie rozmowy, bo ktoś napisał coś w internecie jest standardem. Zachowania kiedyś nieakceptowalne stały się społeczną normą.

I tak samo będzie z Google Glass – o ile oczywiście te okulary się przyjmą. Bo moim zdaniem wcale takich dużych szans na to nie mają.

Review: Cała prawda o planecie Ksi

Cała prawda o planecie Ksi
Cała prawda o planecie Ksi by Janusz A. Zajdel
My rating: 3 of 5 stars

Niestety, tym razem jestem nieco rozczarowany. W zasadzie to dostałem gorszą wersję Paradyzji – fabuła jest praktycznie analogiczna, rozwiązanie również takie samo. A do tego wszystkiego napisane to jest po prostu słabiej. Być może po odrzuceniu przydługawego i w zasadzie niczemu nie służącemu wstępowi odbiór książki byłby nieco lepszy, ale i tak doszlibyśmy do wniosku, że Zajdel opowiada nam nieco inaczej tę samą historię.

W Limes Inferior na szczęście udało się tego uniknąć.

View all my reviews

Wielkie sprzątanie świata

Marzena Falkowska's awatarAltergranie

Wszyscy mamy jakieś dziwactwa i słabostki. Ja na przykład lubię porządek. Prawdopodobnie trochę za bardzo. Lubię mieć wszystko poukładane i zaplanowane, pod kontrolą. Nie lubię zaś nadmiaru i chaosu. Jak wiadomo, życie – z właściwym sobie wdziękiem cynizmem – lubi natomiast grać takim osobom jak ja na nosie. I tu w sukurs przychodzą gry, w których przy mniejszym lub większym wysiłku można zapanować nad materią, ujarzmić ją. Poznając dobrze reguły panujące w wirtualnym świecie, można uniknąć bałaganu i przykrych niespodzianek. Można poczuć moc wynikającą z faktu, że wszystko zależy tylko od nas. Czasami tego właśnie od gier potrzebuję: możliwości podrapania swędzącego miejsca w mózgu. Mówiąc ładniej: zaspokojenia konkretnej psychicznej potrzeby.

Przykład? Kiedy parę lat temu przeprowadziłam się z rodziną do innego miasta, jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiliśmy, było (a jakże) rozpakowanie i podłączenie konsol. Przez kilka początkowych dni w nowym miejscu większość czasu spędzałam grając, na przemian, w Beautiful…

Zobacz oryginalny wpis 888 słów więcej

Warszawa jest smutna, a Wrocław przereklamowany

1621689_10202933224312841_503254380_n

Jak kraj długi i szeroki ludzie w Google rzeczy wpisują. I chcąc nie chcąc tworzą też obraz miast naszych wojewódzkich. A jest on dość ciekawy – trochę w nim kompleksów, trochę rozczarowania i wiele pobożnych życzeń.

Z prostego zapytania „miasto jest” i zobaczenia sugestii algorytmu wyszukiwarki otrzymujemy całkiem ciekawy obraz kraju, w którym żyjemy. W końcu Polska jest… najważniejsza – jak widzę w pierwsze dopełnienie.

A zatem jedziemy:

  • Białystok jest eko
  • Bydgoszcz jest ósmym miastem, Toruń jest jaki
  • Gdańsk jest kluczem do wszystkiego
  • Kielce są potęgą
  • Olsztyn jest stolicą województwa
  • Szczecin jest piękny
  • Gorzów jest zajebisty, Gorzów Wielkopolski nie istnieje, Zielona Góry – pusto
  • Opole jest nad morzem
  • Katowice są nasze
  • Kraków jest stolicą
  • Lublin jest największym miastem na wyżynie lubelskiej
  • Łódź jest piękna
  • Poznań jest z ciebie dumny
  • Rzeszów jest piękny
  • Warszawa jest smutna bez Ciebie
  • Wrocław jest przereklamowany

Wychodzi na to, że jesteśmy regionalnymi patriotami. Lubimy miasta, w których mieszkamy (no może poza Wrocławiem) i szukamy dobrych stron. Najbardziej bezpłciowe są te województwa, w których mamy dwie stolice. Ludzie nie za bardzo wiedzą, co o nich myśleć. Przynajmniej według Googla.

Bo reszta miast jest piękna, kocha swoich mieszkańców, jest potęgą lub aspiruje do bycia stolicą.

Fajnie!

IPLA, robisz to źle

Siedzimy z dzieckiem i zastanawiamy się, co razem obejrzeć. Naszą uwagę przykuwa aplikacja IPLA na telewizorze LG. Czemuż by nie, myślę i odpalam ją, by zobaczyć co jest w ofercie. Naszą uwagę przykuwa LEGO Batman: The Movie. Niestety dopiero po chwili okazuje się, że w tym miejscu popełniliśmy błąd.

Lubię usługi streamingujące. Z muzyką przesiadłem się zupełnie na Spotify. Podobnie mam z filmami – absolutnie nie czuję potrzeby posiadania setek Blu-rayów. Zwykle i tak zbierają tylko kurz, a tym co obejrzałem mogę pochwalić się znajomym za pomocą serwisów typu IMDB.

Za jednorazowe obejrzenie filmu jestem w stanie zapłacić 10zł. To akceptowalna dla mnie kwota, dodatkowo IPLA oferuje dużo wygodnych sposobów płatności, do standardowych SMSów, przez przelewy, karty kredytowe, aż do PayPala włącznie. Kod przychodzi mailem po chwili, wpisuję go w telewizorze, i po chwili odpala się film. Zapowiada się miły poranek z filmem? A skąd!

Okazuje się, że moje łącze 60 Mb/s to za mało by film działał płynnie. Co chwila pojawia się buforowanie, jakoś chwilami też pozostawia wiele do życzenia. Włączenie pauzy na dłuższą chwilę też nie jest wyjściem – buforowanie pojawia się tak czy inaczej. Po chwili film w ogóle wyłącza się. Moje 9.99zł szlag trafił.

Jasne, to nie jest dużo pieniędzy. Ale niemożebnie to wkurza.W muzyce problem piractwa został w dużej mierze wyeliminowany. Trzeba być idiotą, żeby ściągać mp3, gdy za 20zł miesięcznie ma się dostęp do gigantycznej bazy utworów. Z filmami tak niestety nie ma. Usługi VOD dostępne w Polsce mają ubogie katalogi, a ich użytkowanie bynajmniej nie jest przyjemnością. I póki to się nie zmieni nie ma co liczyć, że Polacy przestaną ściągać filmy z sieci i zaczną za nie płacić.

Za obejrzenie 20 minut z ponad godzinnego filmu w bólach, zapłaciłem dychę, za ściągnięcie go w lepszej jakości z Chomikuj zapłaciłbym 3zł. Widzicie, gdzie leży problem?

Mam nadzieję, że Netflix w końcu wejdzie do Polski i coś zmieni.

Historia pewnej marynarki

Dokładnie trzy lata zajęło mi zrealizowanie tego pomysłu. Czyli – wziąć najbardziej kanoniczną bluzę dresową, oderwać od niej rękawy i wszyć do eleganckiej marynarki. Design wydawałoby się prosty, ale zawsze na drodze stawało mi coś… A to nie było odpowiedniej marynarki w ciuchlandzie, a to akurat bluz nie było czy w końcu cała zabawa robiła się za droga. Musiałem wyjechać do Tajlandii, żeby się udało.

Khao San to jedna z ulic turystycznej części Bangkoku. Są tam dziesiątki barów, salonów z tatuażem, sklepów z tanimi ciuchami, straganów z bransoletkami i naganiacze pracujący dla krawców.

Zaczepiają prawie każdego pokazując katalog Bossa i wołając – hej mister, niska cena, markowy garnitur, chodź! Po kilku odmowach w końcu stwierdziłem – czemu w zasadzie nie – i za jednym z nich poszedłem.

Oj ciężko było krawcom zrozumieć mój koncept. Chcieli go ugrzecznić, sami uszyć rękawy czy też podbijali cenę mówiąc, że to niemożliwe. W końcu jeden z nich, bodajże czwarty czy piąty w kolejce zgodził się na mój plan i podał sensowną cenę. Ustaliliśmy, że to ja wybieram bluzę, on robi resztę.

Nie byłem pewien efektu. Pomysł był na tyle zwariowany, że liczyłem się z możliwością porażki. Ale za 200zł warto było zaryzykować. Efekt możecie zobaczyć powyżej. Mi się podoba BARDZO. Krawiec również był niesamowicie dumny ze swojego dzieła.

A droga powrotna do hotelu to było dopiero coś. Zatrzymał mnie dosłownie KAŻDY krawiec na Khao San z pytaniem gdzie to kupiłem i za ile. Gdy mówiłem, że to uszyte na zamówienie od razu pytali u kogo. Badali materiał i sposób uszycia. Przez chwilę stałem się atrakcją dla tubylców.

Jeżeli więc zobaczycie więc taki design, to wiedzcie, że byłem pierwszy. A co!

PS Spodnie też zamówiłem i też nie są do końca normalne. Jak przyjdą, to też się pochwalę.

Jakie pierwsze trofeum, taki cały rok

Wyjątkowo późno w tym roku zaczynam zabawę w noworoczne growe wróżby. Pamiętacie jeszcze tę wymyśloną przez Jakuba Kowlalskiego z Zagraconycych zabawę? Nie? Nic nie szkodzi – już tłumaczę. Patrzymy sobie jakie to trofeum na plejstejszynowym PSN czy też Osiągnięcie na Xbox LIVE uda nam się zdobyć. Z nazwy wnioskujemy jakaż to przyszłość na nas czeka.

W zeszłym roku z Assassin’s Creed 3 wyszły mi „Białka ich oczu” i za cholerę nie wiedziałem, co to może znaczyć.  Czy to referencja do Ojca Chrzestnego i cytatu „”Zabijaj, gdy widzisz białka ich oczu”? Cholera wie.

W tym roku mam nieco prościej. Mam nadzieję, że nie naginam za bardzo zasad przyznając sobie trofeum, które mi wpadło podczas wspólnej gry z potomkiem, bo jeżeli tak, to na swoje własne, zdobyte samodzielnie będę musiał jeszcze trochę poczekać. To dzisiejsze zaś to „Pech?” z gry Lego Marvel Heroes.

Brzmi tajemniczo i mam nadzieję, że to takie lekceważące „pech? to nie dla mnie”. Zeszły rok obfitował w najogólniej rzecz biorąc niefajne wydarzenia i przydało by mi się dla odmiany w tym trochę niespodziewanych, dobrych wydarzeń, zwanych potocznie szczęściem.

AKTUALIZACJA: Ok, mam swoje pierwsze samodzielnie zdobyte na PS4 Trofeum – Tak długo przygnębiony z Assassin’s Creed 4.Wszystko w klimacie, jak widzę.

Cudem uniknąłem śmierci

– Z żalem informujemy, że nasz pokładowy system rozrywki uległ awarii. Naprawa może potrwać do 20 minut – informuje mnie zalotnie głos stewardessy. Póki co widzę tylko restartujące się w kółko terminale. Z zapisów na ekranie wnioskuję, że całość stoi na dystrybucji Red Hat. Linuks – mruczę sobie pod nosem, pełen ciepłych uczuć do tego systemu operacyjnego.

Szanse na dokończenie oglądania paru dostępnych odcinków Brooklyn 99  maleją do zera. Korzystam z faktu, że jest jeszcze jasno i zabieram się za czytanie lokalnych gazet. Na szczęście są po angielsku.

Zaczynam czytać i włos mi się jeży na głowie. Oderwany od codzienności, zajmujący się głaskaniem tygrysów, pływaniem, poznawaniem obcych kultur i realizowaniem wariackich pomysłów modowych na chwilę przestałem interesować się tym, co dzieje się na świecie. A wygląda na to, że nadciąga apokalipsa jakaś.

Na pierwszym miejscu oczywiście informacje o stanie wyjątkowym w Bangkoku. Śmieszna sprawa – byłem niechcący w samym środku tych protestów. Widziałem jakieś przemówienia, z których ni w ząb nic nie rozumiałem, przyglądałem się protestującym, porobiłem parę fotek. Teraz okazuje się, że ktoś w ten tłum wrzucił wieczorem dwa granaty. Byli ranni.

Stan wyjątkowy obejmuje zakaz zgromadzeń, kontrolę komunikacji elektronicznej, aresztowania podejrzanych i godzinę policyjną. Teraz wyjaśnia się, dlaczego nagle hotele i salony masażu obniżyły swoje ceny o połowę. 47 krajów odradza przyjazd do Tajlandii, Singapur drastycznie redukuje ilość lotów do tego kraju.

– Na lotnisko? – pyta się mnie krawiec, oddając mi moją nową marynarkę – Musisz wyjechać co najmniej cztery godziny wcześniej. Mogą być korki. – Sam nie jest zainteresowany protestami. Boi się, że być może wybuchnie tu kolejna komunistyczna rewolucja. Dziwnie to brzmi w salonie krawieckim na Kaoh San – turystycznym centrum. Korków oczywiście nie ma, w Warszawie po spadnięciu śniegu są dużo większe. Z pozycji turysty ciężko zobaczyć jakieś zmiany. No może te barykady i worki z piaskiem, które widzę na jednej z ulic dają poczucie, że faktycznie coś jest nie tak.

Przewracam stronę – w Kambodży dalej strajkują. Pamiętam, że jedna ze znajomych publicystek gdy tylko dowiedziała się, że jestem w Phnom Penh od razu zapytała się, czy wszystko jest ok. – Wczoraj zastrzelono tam trójkę ludzi – mówiła zaaferowana. Przejeżdżałem wtedy przez centrum, nic nie widziałem. Fakt, na każdym rogu był patrol wojska, ale poza tym – życie toczyło się w najlepsze. Odbył się nawet nieudany koncert techno.

Kolejny artykuł – moje poczucie zagrożenia znowu rośnie. Afera, jak z filmu. Gdzież tam naszym politykom, do tego co się dzieje w Indiach. Na zdjęciu zadbany starszy minister i elegancka kobieta. A w tle – romans, domniemane morderstwo i przedawkowanie narkotyków. Gwiazda lokalnych mediów okazała się niezbyt niedostępna dla dystyngowanego polityka. O znajomości dowiedziała się żona. Pech chciał, że kilka dni później znaleziono ją martwą w hotelu. Powód – narkotyki.

To może Wietnam – wspominam bardzo miło, dziwny, ale i cudowny kraj. Jest, widzę artykuł. Nagłówek głosi – Ptasia grypa, są pierwsze ofiary. Świetnie. Do tego zaginął ranger, hodowcy ryżu strajkują, prognozy ekonomiczne z powodu stanu wyjątkowego idą w dół.

Błądzę po tej Azji już miesiąc. Nie po kurortach – a po wioskach, mieścinach, rozmawiam z mieszkańcami, jeżdżę z nimi autobusami po bezdrożach. Wiem, że jestem biały, wiem, że mało wiem. Ale staram się zrozumieć. Może zastany świat nie był tam rajem, ale teraz mam wrażenie, że cudem uniknąłem śmierci.

Proszę o coś mocniejszego na uspokojenie. Okazuje się, że stewardessa jest z Polski, a dokładniej z Krakowa. Zaczynamy rozmawiać. Myślę sobie, że skoro tu jest tak źle, to może chociaż u nas – w Polsce – pod płaszczykiem Unii jest jakoś lepiej.

A gdzież tam. U nas to dopiero się dzieje. Jakieś zaginione pociągi, minus 20, korupcja, afery i skandale takie, że wszyscy na całym świecie słyszeli, a my mamy się wstydzić. Ja nie słyszałem, co prawda i też za bardzo się nie poczuwam, ale może powinienem posypać głowę popiołem? „Sorry, taki mamy kraj” – chciałoby się powiedzieć. I co z tego, dodać zaraz potem. Przynajmniej z oddali wygląda to całkiem zabawnie.

Na straganie w dzień targowy

Podeszły do mnie gdy wypłacałem z bankomatu zawrotną sumę 2 milionów czegoś tam. Tym razem nie udało mi się załapać nazwy lokalnej waluty. Tajskie baty, kambodżańskie riele… ale tu w Wietnamie za cholerę nie wiedziałem, co tak naprawdę wypłacam. Zresztą czy nazwa jest tak naprawdę ważna? Ważne, że bez kalkulatora tu ani rusz.

– Hej, masz chwilę czasu? Jesteśmy studentkami, uczymy się angielskiego i chciałybyśmy się podszkolić rozmawiając z cudzoziemcami – dwie, ładne, mówiące po angielsku. Pech chciał, że ja akurat czasu nie miałem. Spojrzałem na telefon (zabawne, chciałem napisać na zegarek, ale w porę się zreflektowałem), miałem kilka minut. – OK, ale mam naprawdę mało czasu – zmieścimy się w 15 minutach?

Zmieściliśmy się. A mowa była o tym, jak bardzo zakręcony jest Wietnam, a w zasadzie ta turystyczna część, którą dane mi było zobaczyć. Burger King przy sierpie i młocie, reklamy zachodnich sklepów zachęcające do polajkowania ich fanpejdży na zakazanym w Wietnamie Facebooku czy propagandowe plakaty wietnamskich żołnierzy walczących o pokój wiszące obok wszechobecnych jabłuszek Apple.

– Teraz to w ogóle jest ciekawy czas – mówi jedna ze studentek – dopiero co był sylwester, a już 31 stycznia mamy chiński nowy rok. Rok konia. To chyba twój znak – dodaje. Faktycznie, w tym roku powinno być nieco lepiej. Ale nie to mnie interesuje – Czyli który będzie teraz rok według chińskiego kalendarza – pytam. 2014 – pada odpowiedź.

Zajmuje mi to chwile, ale w końcu łapię, gdzie leży błąd w rozumowaniu. – Nie no, 2014 minęło od narodzin Chrystusa. Chińczycy przecież nie mogą liczyć swoich lat od tego wydarzenia. – tłumaczę. – Ach, w takim razie to będzie 2013 – mówi z przekonaniem druga ze studentek.

W kraju gdzie młodzież nie wie, którego roku nadejście zaraz będą świętować, a turyści gubią się w lokalnych cenach handel kwitnie. Po jednej oficjalne sklepy Prady, Ralfa Laurena, po drugiej targ z podróbkami, gdzie kupić można wszystko. Nawet oficjalne klapki Apple.
W zasadzie turysta nie ma w byłych Indochinach żadnych szans. Kiedyś myślałem, że najlepszymi sprzedawcami są Arabowie. Myliłem się. Azjaci sprzedali by im ich własne paliwo po zawyżonej cenie, tak że tamci czuliby się, jakby to był interes życia.

Tu nawet nie trzeba za bardzo oglądać produktów. Handlarze albo podtykają ci najcenniejsze wyroby, albo pytają się czego szukasz. Na pewno to znajdą. Pierwszy kontakt wystarczy, zachodni turysta prawdopodobnie już wówczas dokonał zakupu chociaż jeszcze o tym nie wie. Sprzedawca cały czas pilnuje, by nie spoglądać na inne stragany. – Na co patrzysz? – pyta kontrolnie – też to mam. Zaraz ci pokażę. Najgorsze w sumie jest to, że nigdy nie wiadomo ile tak naprawdę należy zapłacić. Wcześniej wydawało mi się, że połowa ceny to dobra oferta. Niestety często okazywało się, że i tu przepłaciłem.

Klienta nie wolno wypuścić z rąk. Idzie do bankomatu? Świetnie, sprzedawca pokaże drogę i przypilnuje, by kupca nie przejął nikt inny. Chce odejść, bo za drogo? Natychmiast pada prośba o zaproponowanie własnej ceny. I ten osobisty kontakt….

Skąd jesteś? Na jak długo? Jak masz na imię? Normalnie tego nie robię, ale niech ci będzie, dla ciebie specjalna cena. Tak, to faktycznie niskiej jakości, tu mam nieco lepsze. I tak do upadłego, aż kupisz, albo uda Ci się odjeść od stoiska. Najlepsi mają nawet przygotowane listy we wszystkich językach świata sławiące ich uczciwość i oddanie, które niby to dostali od wdzięcznych klientów. To nic, że każdy z nich brzmi dokładnie tak samo.

Zwycięzcą w negocjacjach poczułem się tylko dwa razy. Po raz pierwszy, gdy dziecko sprzedawczyni nauczona widocznie by nie kłamać pokazało mi na palcach ile naprawdę kosztuje kapelusz, przez co cena spadła z 10 do 2 dolarów. Drugi raz sprzedawczyni machnęła się w cenie i podała mi tę niższego modelu. Co mnie zdziwiło to fakt, że mimo jęku zawodu i wyraźnego wkurwu w oczach cenę utrzymała. W sumie – słowo się rzekło.

Czy jest to męczące? Na dłuższą metę tak. Wiem, że w moim plecaku jest masa rzeczy, których kupna nie planowałem, a które w jakichś magiczny sposób nagle okazały się mi niezbędne. Bo przecież szkoda przegapić takiej okazji.

Z drugiej strony czy nie po to chodzi się na azjatycki targ?

Polskie gry są wszędzie

Możecie się śmiać, ale znalezienie pirackich gier w Sajgonie.. wróć, Ho Chi Minh do najprostszych nie należy.

W zasadzie to nie planowałem wyprawy w poszukiwaniu polskich gier na wschodzie. Zupełnym przypadkiem w Phnom Penh – stolicy Kambodży zapytałem się o Wiedźmina. Przyniesiono mi coś, co wyglądało, jak kolejna edycja specjalna tej gry z dodanymi postaciami Spider-Mana, Roszpunki i chyba Kapitana Ameryki.

Bomba, co?

W Sajgonie już tak prosto nie było. Owszem, na targu da się tu kupić podróbki prawie wszystkiego. Można kupić filmy i seriale na Blu-rayu i DVD, ale gier nie.

Serio. Łaziłem, pytałem i na słowa video game wszyscy kręcili głowami. Jeden z handlarzy wysłał mnie nawet do sklepu z oryginałami. Było tam i PS4 i Xbox One, ale polskich gier zero. Szukałem dalej.

– Tutaj za bardzo nie mamy gier – łamaną angielszczyzną tłumaczy mi całkiem ładna sprzedawczyni. – Ciężko znaleźć – dodaje. I faktycznie – nie ma. Jak kamień w wodę. Jedyny sukces to oferta kupienia piratów na Wii. Inne konsole i PC zostają skwitowane wzruszeniem ramion.

Już miałem się poddać, gdy okazuje się, że źle szukałem. To nie stoiska z pirackimi filmami, ale handlarze elektroniką mogą coś mieć. Co prawda paru z nich kręci głowami, ale jeden każe mi poczekać. – 5 minut – mówi, i podnosi telefon. Czekam.

Faktycznie, za parę minut pojawia się młody chłopak. Ze sobą ma tylko katalog. Proszę o pokazanie płyt, licząc na jakieś fantastyczne ilustracje, ale on kręci głową. – Wybrać, ja potem przynieść – mówi stanowczo.

Przeglądam katalog i proszę państwa – polskie gry prawie w komplecie. I Wiedźmin i produkcje Techlandu, Anomaly, a nawet Afterfall: Instanity. Brakuje mi jednak City…

Sniper, Ghost Warrior – mówię i imituję ruch celującego żołnierza z okładki. – Sniper 2 – też nic.

W końcu załapuje, przewraca parę stron i pokazuje mi Sniper Elite.

Gry City są w Sajgonie bezpieczne.

10 zasad ruchu drogowego w Azji

Miałem trochę nakłamać.. wróć, podkoloryzować notkę, żeby było ciekawiej. Wszystkie wydarzenia co prawda miały miejsce, ale chciałem trochę pozmieniać chronologię wydarzeń, żeby było ciekawiej. Wiecie, prawda czasu i prawda ekranu. Rzeczywistość przebiła jednak wszystko. Nie trzeba było wprowadzać zmian.

Nie pamiętam, czy już to pisałem, ale na wszelki wypadek powtórzę. Azja, a przynajmniej kraje, które odwiedziłem, to królestwo motorów. Są wszędzie, ma je każdy, służą do wszystkiego. Można nimi wozić turystów jak taksówką, można mieć przyczepkę z daszkiem, czyli tak zwanego tuk tuka, dla większej liczby pasażerów, inna przyczepka może służyć za przenośną kuchnię, a specjalne uchwyty czynią z nich ciężarówki. Są motory sklepy, motory restauracje, zapewne jakby dobrze poszukać znalazłyby się i motory z pługami czy też po prostu motory ciągniki.

IMG_6730

Doszło nawet do tego, że na motorze nauczyłem się jeździć i ja. Znałem tylko skutery, no ale tak się stało, że w górzystym rejonie Monte Kiri nikt takowych nie miał.

– Nie przejmuj się – mówił właściciel hotelu – jeździ się tak samo, szybko złapiesz. Nie byłem co do tego przekonany. Do tłumaczeń, że nie umiem dołożyłem też informację, że na motor to ja nie mam prawa jazdy. Skwitował to wzruszeniem ramion.

Faktycznie – jeździło się prawie tak samo. Choć przyznaję, zmiana biegów na początku do najprostszych nie należała.

– A kask? – zapytałem naiwnie – A po co ci? – szczerze zdziwił się właściciel – przecież tu prawie nie ma policji.

No właśnie – z tą policją chciałem nakłamać, bo nie wiem, czy wiecie, ale jak wszystko w Kambodży i policja jest właśnie skorumpowana. A ich ulubionym przewinieniem, za które płaci się od 1 do 10 dolarów jest jazda z włączonymi światłami w dzień.

No i tak sobie policzyłem, że jadę po piwie, bez kasku, bez prawa jazdy motorem, w którym jak się okazało, nie działał prędkościomierz i tylne światła. A ja wcześniej wypiłem piwo. No ale zgodnie z obietnicą policji nie spotkałem, za to zmierzyłem się z drogami krajowymi, które w Polsce miałyby kategorię offroad. Zmieniać biegi się nauczyłem, wyprzedziłem na trzeciego ciągnik marki Białoruś, który wyprzedzał słonia i wtedy wpadłem na to, że do tej historii wsadzę też i policjanta.

2f9b53ea7c4011e390610e1acc8eda8b_8

Wtedy zobaczyłem motor na którym jechały 3 osoby. Po kambodżańskich wertepach jechało małżeństwo z babcią. Mąż kierował, babcia siedziała w środku a jego żona trzymała kij, do którego przeczepiona była kroplówka. Wtedy stwierdziłem, że nie ma sensu zmyślać tej policji. I tak mi nikt nie uwierzy.

I bym o tym wszystkim zapomniał gdyby nie moje zderzenie z transportem miejskim w Sjagonie… wróć – Ho Chi Minh. To piękne miasto i z miejsca się w nim zakochałem, ale teraz nie o tym, a o drogach. Co tam się dzieje to masakra. Liczba motorów na metr kwadratowy przekracza ludzkie pojęcie. Zobaczycie zresztą na zdjęciach. Natomiast ja postarałem się zebrać zasady ruchu w 10 prostych przykazaniach.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Pojazdy
1. Znaki drogowe i sygnalizacja świetlna są dla turystów
2. Kierunek jazdy wyznacza większość poruszających się motorów
3. Częste trąbienie zwiększa twoje bezpieczeństwo
4. Parking to przestrzeń pomiędzy budynkiem a jezdnią

5. Szczególną uwagę należy zwrócić na pieszych, którzy mogą wymuszać pierwszeństwo na chodnikach
6. Autobusy mają pierwszeństwo nad samochodami, samochody nad motorami, motory nad skuterami, piesi w butach nad roeramni, rowery nad pieszymi w klapkach

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Piesi
1. Znaki drogowe i sygnalizacja świetlna są dla turystów
2. Przez ulicę można przechodzić w dowolnym momencie
3. By przejść przez ulicę należy:
– iść wolno, acz stanowczo
– nie okazywać strachu
– nie patrzeć w oczy kierowcom
– pod żadnym pozorem się nie zatrzymywać
4. Na chodniku szczególną uwagę należy zwrócić na nadjeżdżające i wyprzedzające się motory

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dla mnie sprawdzało się zawsze. Zwłaszcza to przechodzenie przez ulicę, które tu wcale proste nie jest.

Mam nadzieję, że się Wam przyda.

Świat bez fejsa

Skończyłem czytać trylogię Ryfterów Petera Wattsa. Mocna rzecz, chciałem polecić i napisać recenzję, ale nie mogę. W Wietnamie Facebook jest zablokowany. A to oznacza, że nie mogę się zalogować do całej masy serwisów.

Oczywiście, jak ktoś chce, to się da. Facebook na iPhonie działa. Wycięty jest prawdopodobnie tylko z DNSów. Gorzej z Twitterem, jego odpalić się po prostu nie da. Nawet ze smartfona. Oczywiście sposobów na obejście tej niedogodności jest kilka. Wystarczy trochę pogooglać (google działa) i zaraz znajdzie się jakieś obejście. Chodzi o co innego.

Jestem leniwy. Przyznaję. Nie chce mi się zakładać kolejnych kont, pamiętać loginów i haseł. Zwykle, jeżeli gdzieś nie mogę zalogować się za pomocą Facebooka./Google, to po prostu nie korzystam z danego serwisu. Nie ma to dla mnie sensu. I zapewne nie jestem w tym odosobniony.

To dlatego fejs wytrzymuje tak długo i się nie nudzi. Jego funkcje zastępują nam kolejne usługi. Nie używam już innych komunikatorów, zamiast maila, też wolę wysłać wiadomość na tym serwisie. O kontach już pisałem. Nie jestem cyfrowym tubylcem, urodziłem się przed epoką powszechnego dostępu do internetu. Może nastolatki mają teraz inaczej, ale mi FaceBook jest po prostu potrzebny.

A teraz znalazłem sie w sytuacji, gdy go po prostu nie ma. Moja „zachodniość” zderzyła się z Azją i poległa. Nikt tu nie chce moich kart kredytowych, a na serwisy, z których korzystam, nie mogę się zalogować.

A przecież Facebook nie jest jedyny. Obok niego mamy Google, Wikipedię czy Twittera. Mieszkańcy USA zapewne mogliby dopisać jeszcze klika serwisów. To wszystko są narzędzia, na których opiera się nasza, zachodnia cywilizacja. Nauczyliśmy się na nich polegać i chyba nie za bardzo wyobrażamy sobie bez nich życie. A to wszystko są przecież prywatne firmy. Działanie tych usług to rzecz czyjegoś widzimisie.

OK, może fejs i twitter to za dużo, ale czy w świecie praktycznego monopolu firmy Google na usługi wyszukiwania informacji nie należy się zastanowić, czy przypadkiem, nie należy zablokować możliwości jej wyłączenia?

Ja wiem, że zaraz pojawi się ktoś, kto napisze, że na jej miejsce zaraz pojawią się dziesiątki innych,. W idealnym świecie zapewne tak, ale niestety, w takim nie żyjemy,. Zależymy od tej jednej. Zresztą tak samo od Wikipedii, czy chociażby głównych serwerów DNS.

Nie będę się zniżał do pisania, że technologia zmienia nasz świat. To tak zgrany banał, że zauważyli go nawet blogerzy. Napiszę co innego – co jeżeli zmienia nam się też ekonomia? Stare podziały przestają mieć znaczenie, bo zaczynamy żyć w świecie, gdzie nie ma niedoboru. O ile surowce naturalne, przestrzeń życiowa i tym podobne są ograniczone w świecie rzeczywistym, o tyle w tym wirtualnym wszystko dąży do nieskończoności. Ceny przestrzeni dyskowej i zasobów serwera dążą do zera, ilość produkowanego contentu rośnie. Jedyna, czego na razie nie możemy przeskoczyć to czas. To jedyna ważna stałą w wirtualnym świecie, resztę możemy kupić.

Normalnie nigdy w życiu nie napisałbym o nacjonalizacji. Ale gdzieś w głowie mam scenariusz, w którym znudzony bilioner, czy też na przykład Chiny, za pomocą szemranych działań giełdowych dla kaprysu wyłączają i googla i fejsa. Co wtedy? Jak długo zajęło by zachodowi dojście do siebie?

Przyznam, że nie wiem. Siedzę nad morzem, patrzę na palmy i jakoś szczególnie nie ciągnie mnie do researchu na słabiutkim hotelowym wifi czy taki scenariusz jest możliwy.

Mam nadzieję, że nie.

Party bus

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Padłem, wstałem, wytrzeźwiałem i poszedłem na imprezę. Wszystko na odwrót. Wszystko przez to, że zachciało mi się być rycerzem w lśniącej zbroi. No i przez Jamesa.

Pół Irlandczyk pół Rumun. Pijany, niezorganizowany, z rozsypanymi rzeczami i pomalowany. Jak mówił – z wczorajszej imprezy. Był pełen sprzeczności, naiwności, a jego niebieskie oczy podkreślała spódniczka, którą nosił założoną na spodenki.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

– Ej, nie zachowuj się jak dupek – w sumie sam nie wiem, czego to powiedziałem. MIałem gdzieś, że był pijany, nie przeszkadzało mi, że puszczał swoją muzykę na małym głośniczku. Nawet to, że palił w busiku było dla mnie ok. Nie było dla Joy – siedzącej obok mnie Chinki. I tak oto po kilkudziesięciu latach życia odkryłem, że czasami potrafię i sam siebie zaskoczyć dobrym uczynkiem.

O dziwo James się posłuchał, przeprosił i zaczął się tłumaczyć. Po czym wyciągnął brandy. To zdefiniowało wieczór. W trakcie podróży wspólnie odkryliśmy, że najbardziej międzynarodowym sygnałem przystanku na fajkę nie jest ani wee wee, ani pee pee a zupełnie niemłodzieżowe toilet. Próbowaliśmy upić Chinkę przekonując ją, że w sumie każdy powód jest dobry, żeby wypić, a zwłaszcza, jak ktoś jest chory, bo ku zdrowotności. Opowiedzieliśmy sobie historie życia (moja ciekawsza), dowiedziałem się, że Polacy na budowach w Anglii narzekają na Litwinów, że zabierają im pracę i ofiarnie skończyłem butelkę, jako ten bardziej odpowiedzialny. Dokupiliśmy oczywiście piwo na stacji – w końcu Polak, Irlandczyk dwa bratanki, nie? No i finalnie James po wielu nieświadomych próbach w końcu rozwalił swojego laptopa o podłogę.

– To tylko rzeczy – skomentował. – Ale wiesz ile to kosztowało? – dodał zaraz potem.

I wtedy zrozumiałem jak ogromną nienawiść musieli budzić tu amerykańscy żołnierze. Pomiatający ludźmi, szastający dolarami, pijący i palący tam gdzie nie wolno. 23 letni Jamesowie z Ameryki mówiący o wolności zarabiającym grosze wieśniakom, czyniący z ich córek dziwki, agresywni i pijani. I z bronią. Siedziałem, piłem i w wyobraźni cofałem się w czasie do lat 60. Analogie tworzyły się same.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Jamesa nienawidzili równo wszyscy, którzy nie spali i nie pili. Za to, że rzucał w kierowcę dolarami by móc palić, za to, że głośno puszczał muzykę, za to że palił, gdy niewolno. On bełkotał o wolności i opresyjnym państwie Amerykańskim i faszystach z Anglii – ja widziałem za oknem dziesiątki ciężarówek przywożących robotników do fabryki. Ludzi, którzy za miesiąc ciężkiej pracy zarobią ok 300zł.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

James w końcu odpłynął w krainy własnej fantazji. Dokładnie w momencie, kiedy w jakimś dziwnym przebłysku zacząłem analizować, czy przypadkiem taka mini z falbankami nie powinna stać się plażowym standardem. Wtedy uaktywniła się Joy. I Było jej przykro.

W Kambodży nie ma powszechnego dostępu do Internetu, nie tak jak u nas – tłumaczyła – tu nie można tak po prostu dowiedzieć się wszystkiego. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Chiny – kraj który wyłączył serwisy społecznościowe, cenzuruje sieć, usuwa niewygodne informacje staje się nagle oazą wolności. Potem zrozumiałem.

Chińskie imperium Joy kolonizuje ten kraj. Wysyła swoich nauczycieli języka, remontuje, buduje drogi, stawia fabryki. W delikatny sposób uzależnia od siebie i swoich pieniędzy. A wysłali przedstawiciele muszą wierzyć i szerzyć dobrą nowinę. Jeżeli oni w nią by nie uwierzyli, to jak mają przekonać innych?

A o techno w Phnom Penh nie ma co mówić. To zdjęcie mówi wszystko.

Brak dróg zaskoczył drogowców

Jeżeli kamień wystrzelony spod kół pędzącego z naprzeciwka samochodu uderza w rękę prowadzącego skuter na trasie Kampot – Kep w Kambodży, tak, iż klnie on równo 10 minut na czym świat stoi, to z jaką prędkością musiał on się poruszać? Pytam, bo nie wiem – ze wskaźników działał tylko ten od paliwa.

„Te drogi w Kambodży to jakiś nowy poziom abstrakcji” – powiedział mi jeden znajomy podróżnik. Rzucił tworzenie gier, spakował się i też go poniosło do Azji. Poza szeregiem ważnych wskazówek (kup alkohol bo potem drogo, obejrzyj Same Same, zamiast iść na Killing Fields, przeczytaj moją notkę) wspomniał o drogach, a w zasadzie o tym, co je zastępuje. Nie dowierzałem, aż nie sprawdziłem.

Kambodża to kraj, który miał chyba bardziej przegwizdane od Polski. A pod koniec lat 79 dopadli ich Czerwoni Khmerzy. Przez dopadli rozumiem tu – doszli do władzy, bo to ich ich ludzie niestety byli. Żadni najeźdźcy. Komunizm im zrobili taki, że się nawet okoliczni czerwoni przestraszyli. Zero kompromisów,. równamy wszystko z ziemią. Tak totalnie wszystko.

Zabijamy inteligencję, mnichów, wykształconych i ludzi w okularach, bo oni na pewno po szkołach. Rozbijamy rodziny, przenosimy w kółko ludzi, niszczymy zabytki. Czysta karta. Nie zostaje nic. Przez 4 lata w Kambodży prawdopodobnie nie urodziło się żadne dziecko. A to oznacza, że nie ma tu ludzi w moim wieku. Dziwne uczucie.

To niszczenie wszystkiego nie obeszło się też bez rozwalenia dróg. Po co niby ludzie mają podróżować? I tych dróg do teraz nie ma. Droga Kampot – Kep dużo mi powiedziała o życiu. Wyjaśniła też zagadkę dlaczego nie ma tu małych, cienkich samochodów. Wszyscy jeżdżą terenówkami. To zwykły Darwin – inne auta nie mają szans na tych drogach. Przeżywają najtwardsze.

Wyjeżdżając z miasteczka czułem się trochę jak na dzikim zachodzie. Utwardzony beton przeziera spod czerwonego chyba błota, które kiedyś wylała rzeka.Rząd domów po obydwu stronach, brakuje tylko saloonu i rewolerowców na ulicy. Człowiek aż czuję cywilizacyjną przewagę tego ośrodka nad innymi z powodu zbudowania tam drogi. Coś, co dla nas wydaje się standardem, tu jest obietnicą lepszego jutra.

Dalej jest już nieco lepiej. Jedzie się po kamieniach. Kurz, pył, tryskające spod kół kamienie to norma.Ale to nie wszystko, jak możecie zobaczyć na zdjęciach atrakcji jest dużo więcej. Okresowo kończące się drogi to jedna z nich. Jedzie sobie człowiek, jedzie, a tu myk – zagrodzone tak, że ominąć ciężko. Trzeb zjechać na drugi pas. A tam ciężarówki już czekają na czołowe.

Do tego wszystkiego dowiedziałem się w końcu co znajduje się w sprzedawanych wszędzie litrowych szklanych butelkach po Pepsi. Na starcie myślałem, że to woda, potem – z powodu koloru – obstawiałem herbatę. Odpowiedź jest dużo prostsza – to benzyna. Przy każdej budzie można je kupić a uczynne dziecko zwykle nawet samo wleje je przez lejek z sitkiem do baku. Stacji benzynowych mało, więc w ten sposób udało się i ten problem obejść.

No a jeżeli nastanie taka potrzeba, to każdy ma w swoim obejściu całkiem sporo Koktajli Mołotowa.

Będę od dziś z szacunkiem spoglądał na polskie drogi.