Ludzie, nie ma co czekać, kupujcie fablety!

htc-iron-man-reklama-chip

A słyszałeś, że podobno hipsterzy przechodzą z iPhonów na inne telefony? Spojrzałem w zadumie na swój HTC One Max. Nie, nie słyszałem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Nie wiem, jak się nazywa pokolenie po cyfrowych tubylcach. Wiecie, to które gdy zobaczy ekran od razu chce go smyrać. A jak coś nie reaguje na dotyk, to znaczy, że pewnie jest zepsute. No ale o nim mowa i o świecie post-pc. Świecie, w który wierzyłem, ale którego częścią nie byłem.

Możecie się śmiać, ale jednym z bardziej bezużytecznych gadżetów, które kiedykolwiek kupiłem był iPad. Pominę już milczeniem ile się nakombinowałem, by dostać jego pierwszą edycję i ile wypraw do USA było do tego koniecznych. Tak samo jak to, kto stał ze mną w kolejce, gdy go kupowałem. Nie jest to ważne. Ważne jest, że bardzo długo leżał i się kurzył, bądź też służył jako podstawka. Serio. To nie żart.

Dlaczego? Bo nie był niezbędny. Przy sobie miałem zawsze 3 rzeczy. Komputer – bo dużo piszę, montuję itp., oraz smartfon, bo wiadomo, kontakt ze światem, aparat, muzyka, nie ma co się bardziej rozpisywać. W tym układzie tablet nagle okazał się być zbędny. Może gdybym tylko biernie konsumował internet, zamiast aktywnie go współtworzyć byłoby inaczej. Ale nie było. Doszło do tego, że chciałem mieć coraz mniejszy komputer i coraz większy telefon.

Jest wiosna, rok 2014. Witamy w wielkiej greckiej mobilnej tragedii, gdzie nie ma dobrego wyjścia, zaś na katharsis trzeba jeszcze trochę poczekać. Mamy jedność miejsca, jedność czasu i trzech aktorów, z których żaden nie jest doskonały.

iOS najlepszy jako system, nie posiada telefonu z dużym ekranem, Windows Phone mimo dobrego systemu ma nawet nie to, że mało aplikacji, ale po prostu ich gorsze wersje. Zaś Android… cóż, to po prostu taki gorszy iOS.

Ja wiem, że jak się go dopieści, spędzi godziny, powybiera apki, skompiluje kernale, zrootuje, poinstaluje i doda to będzie najlepszy na świecie. Rzecz w tym, że zabiera to mnóstwo czasu i zawsze jest coś.

Pomijam już fakt, że na każdym urządzeniu wygląda inaczej, działa inaczej i w zasadzie jest innym systemem. I nie jest aż tak źle, jak myślałem. Da się przeżyć, bo niedogodności wynagradza większy ekran.

A w zasadzie nie, nie wynagradza. Po prostu do małych przekątnych nie da się wrócić. Mój iPhone 4S wygląda jak zabawka. Nie da się na nim pracować. Jest po prostu za mały.

I żeby nie było – androidowe fablety mają poza rozmiarem tez inne zalety. Choćby takie, że bateria w końcu wytrzymuje cały dzień. A aparat robi naprawdę ładne zdjęcia. I póki co, to jest najlepszy wybór.

Jeżeli pytacie się mnie o radę, który telefon wybrać, od razu odpowiadam – HTC One Max. Ewentualnie LG Flex. Android, nie Windows Phone.

PS A Google Now bije na głowę i Siri i Cortanę. Nawet w swej wykastrowanej w Polsce wersji.

Na powrót do iOS przyjdzie jeszcze czas, kiedy Apple wypuści większe iPhone’y. Chyba, że do tego czasu zupełnie się przestawię.

 

Gender, gender, pokaż rogi: burzliwa historia badań nad dimorfizmem mózgu ludzkiego

vetulani's awatarPiękno neurobiologii

Dyskusja, jaka obecnie się toczy w mediach na temat „gender” jest i śmieszna, i straszna, w zależności od tego, czy bawi nas czy przeraża fakt, jak wielu ludzi bez kompetencji, ale o pewnej pozycji społecznej, zabiera głos w dość istotnych sprawach. Ale dyskusje na tematy związane z płcią i biologią toczyły się od dawna, i to wśród kompetentnych uczonych. Tutaj chciałbym przypomnieć, co działo się około 30 lat temu w Europie i USA.

http://vetulani.files.wordpress.com/2014/05/gender.jpg

rys. Iwona Siwek-Front


Trzy dekady temu w tamtej części świata wierzono święcie, że człowieka determinuje jedynie środowisko, zwłaszcza środowisko społeczne, a geny i biologia nie mają większego znaczenia. Dotyczyło to zwłaszcza różnic w budowie mózgu mężczyzn i kobiet. Dimorfizm płciowy człowieka jest ewidentny, jednakże dyskusja dotycząca różnic w budowie i funkcjach mózgu męskiego i żeńskiego została tak wypełniona treściami ideologicznymi, że w materii tej powstał nieopisany zamęt. Do dziś dnia prowadzi się w tym kierunku intensywne badania…

Zobacz oryginalny wpis 1 685 słów więcej

Dzieci radośnie wybiegły ze szkoły

Notatka poboczna

Tak w ogóle to widziałem dzisiaj scenę idealnie ilustrującą parę moich tekstów. Pamiętacie jak pisałem o pamięci zewnętrznej? Nie? To przeczytajcie, bo zalinkowałem.

Już? Super. No więc siedzimy dzisiaj z dzieckiem na placu zabaw gdy (jeżeli ktoś pamięta stary utwór Elektrycznych Gitar, to może sobie na tę melodię zanucić) dzieci radośnie wybiegły ze szkoły, wyciągnęły telefony, odpaliły apki.

Jedna z mam pyta córeczki – Ewciu, pamiętasz numer do babci? A po co – odpowiada dziecko – przecież mam w kontaktach w telefonie.

Kurtyna.

Nic się nie zmienia, podsłuchujemy się od zawsze

Rosenberg Diary Transfered to US Holocaust Museum

Straszne draki są z tym szpiegowaniem, podsłuchiwaniem i upublicznianiem. Kiedyś nikt się nie czepiał i można było wszystko. A teraz? Same problemy.

Kiedyś fakt, że człowiek coś sobie napisał i schował znaczyło tyle co nic. Jeżeli miał pecha i stał się sławny, to znalezienie jego zapisków oznaczało natychmiastową publikację, ewentualnie sprzedaż. Półki księgarni są pełne pamiętników, zapisów prywatnej korespondencji a nawet nieskończonych dzieł, których autor z jakichś powodów nie chciał publikować.

I co? Nikt nie ma z tym problemu. Wydawcy zarabiają, rodzina i znajomi mogą sprzedać trochę prywatności. A czytelnicy cieszą się, że dzięki temu, mogą lepiej zrozumieć motywy, zachowania i życie idola.

Teraz w zasadzie mamy to samo, tylko łatwiej dotrzeć do naszych prywatnych rozmów i przemyśleń. Czy to oznacza, że skoro teraz możemy kupić pamiętniki Marylin Monroe to znaczy że za jakiś czas zobaczymy zapisy Zbigniewa Hołdysa i w końcu zrozumiemy w jaki sposób internet nie pozwolił mu zostać Claptonem?

Artyści i celebryci to jedno. Zapewne lektura felietonów Kuby Wojewódzkiego bez redakcji mogłoby być mocnym przeżyciem, ale to tylko sfera rozrywki. A co z polityką? Donald Tusk bez cenzury? Kaczyński bez tajemnic. Chociaż to akurat ludzie starej daty, mogą jeszcze mieć niezdigiatlizowane tajemnice. Ale ci nowi?

I pamiętajmy, że o ile kiedyś osób sławnych było mało, o tyle teraz każdy może mieć swoją grupę fanów i stać się osobowością internetu. Kimś, kogo zapiski będą kogokolwiek interesować.

I jeszcze jedno pytanie – jaki w zasadzie jest okres, po którym wyciąganie czyichś brudów na światło dzienne jest ok? Rok po śmierci? 5? 10? 50? Na ile lat po śmierci przysługują nam prawa autorskie do naszym rozmów?

Wiele pytań, mało odpowiedzi. A przecież tak naprawdę nic się nie zmieniło, poza tym, że możemy przeprowadzać te same czynności prościej, automatycznie i na większą skalę.

Oni po prostu czują się, jak u siebie w domu

5709857490_31a5f922c3

Jedno ze starożytnych prawd internetu mówi, że iloraz inteligencji czytelników jest stały. I im dłużej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się to prawdziwe.

Nie ma tu sensu pisać o wysokiej jakości komci która wraz z przybywaniem kolejnych fal przyciągniętych grawitacją popularności komcionautów spada, by finalnie zamienić się w szambo, gdzie mało kto zagląda. Nie będę odbiegał od tematu. Chodzi mi o to, że akurat tego blogaska prawie nikt nie czyta, jest więc szansa, że ktoś mi pomoże z moją teorią.

Już tłumaczę w czym rzecz. Pamiętacie jeszcze tekst o zwierzeniach nastolatków w sieci i hasztagu #dzieńmówieniaprawdy? Temat podchwyciły media, jedni dodali coś od siebie, drudzy skomentowali a jeszcze inni po prostu nie zalinkowali. Bywa. W każdym razie był tam jeden cytat, który nie dawał mi spokoju

W „realu” stanem domyślnym jest komunikacja prywatna. Musimy uczynić wysiłek, by stała się publiczna (niczym gwiżdżący na Ciebie głośno pracownik budowy). W świecie wirtualnym stanem domyślnym jest komunikacja publiczna. A my musimy uczynić wysiłek, by coś stało się prywatne.

Fakt, którego dorośli zdają się nie pojmować: jeśli masz dostęp do jakiejś informacji nie oznacza wcale, że jest przeznaczona dla Ciebie. W świecie realnym to rozumiemy: podsłuchiwanie czyjejś rozmowy w barze (który jest przecież przestrzenią publiczną) jest odbierane jako naruszenie normy społecznej. Ale już wejście na blog nastolatki (który także jest przestrzenią publiczną) jest dla dorosłego czymś normalnym: „Mamo, dlaczego czytasz mój blog?” „Bo skoro go opublikowałaś w sieci, to chcesz, żeby był czytany przez każdego!” Prawda? Otóż, nieprawda

Ciekawe, co? A mnie zastanawiało, jak to się dzieje, że natywni mieszkańcy cyfrowego świata nie ogarniają tak podstawowej rzeczy, jak prywatność? Czy naprawdę nie wiedzą, że każdy może przeczytać ich sekrety?

I oto moja, niepoparta niczym więcej niż przekonaniem teoria. Im bardziej internet staje się naszą codziennością tym mniej się nim przejmujemy. I im więcej użytkowników tym bardziej stajemy się anonimowi w tłumie.

Dawno temu w epoce terminail tekstowych, IRCa i Usenetu komcionautów było niewielu. Wszyscy się znali, grupowali i używali dumnego określenia internauta. A teraz? Blogasków jak mrówkuw, fajne loginy pokończyły się dawno temu, a inflacja contentu postępuje coraz szybciej. Użytkownicy giną w tłumie. Zupełnie tak jak teraz.

W końcu nie ściszamy głosu, gdy rozmawiamy z kimś w publicznym miejscu. Nie używamy szyfrów ani tajnych znaków. Zakładamy, że nikt nie będzie słuchał. I te same zasady, które są dla nas oczywiste w świecie realny stały się czymś normalnym w cyfrowym świecie digital natives.

I wszystko byłoby cacy, gdyby nie fakt, że podsłuchiwanie i zautomatyzowane działania w sieci są dużo tańsze, prostsze i skuteczniejsze. To nie jest tak, że armia urzędników czyta nudne maile. Algorytmy, big data i ośrodki obliczeniowe mogą wyciągnąć o nas takie informacje, o których nam się nie śniło.

I zawsze pozostaje po nas jakiś ślad.

Dosyć tego…. [moderka blogowa]

Byłem sobą rozczarowany. Żeby się w sobie zakochać, to rozumiem. Już starochińske przysłowia mówiły że trzeba czuć się wielkim, żeby być wielkim. Niekoniecznie teraz, ale jakoś w przyszłości. Stać się kolosem, w którego cieniu nikną nieważne szczegóły. W końcu kto potrzebuje pełnego obrazu, skoro jego celem jest horyzont. Więc zakochanie się w sobie jest ok. Ale żeby bez wzajemności?

Spojrzałem krytycznie na siebie. Wyglądałem super, ale czegoś tu brakowało. I nagle mnie olśniło. Za mało sobie myślałem. Za dużo mnie było dla świata, który najwyraźniej nie chciał tego należycie docenić. W tym całym tworzeniu jakości w polskiej modosferze, opiniowaniu, analizowaniu, zamartwianiu się o stany rzeczy różnych czy doradzaniu włodarzom największych marek modowych zapomniałem o sobie.

Tymczasem inni bynajmniej nie. Pamiętacie jak pisałem o brodach? 3 dni później, proszę, jest jakaś publikacja. A o normalsach? No właśnie. Zaciekawiony przyjrzałem się analitycznie ogólnoświatowej sieci komputerwej internet.  Było gorzej niż myślałem.

Jestem najmądrzejszym człowiekiem, jakiego znam. Nie dość tego. Mówię o mnie często, jako o osobie kreatywnej łaskawej i szczodrej. Chcę naprawiać świat dając mu poza swoją osobą również mój wkład. W zamian nie chcę niczego poza miłością i uznaniem. Serio.

Tymczasem moje pomysły, myśli, idee były bez opamiętania kopiowane i powielane. Czasami nawet wcześniej niż na nie wpadłem! Uwierzcie mi, że nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby w zamian pisano gdzie były pierwsze i dzięki komu świat jest lepszy. Wiem wiem, myślicie, że postradałem umysł, że powinienem brać za to majątek, że to zawstydzam innych. Trudno.

Marek mówi, że pozywamy. Idziemy do prawnika.

#dzieńmówieniaprawdy – poczytaj, co czuje twoje dziecko

„Chcialabym zeby moj chlopak byl badboy’iem i byl dobry tylko dla mnie..” przykuwa moją uwagę. Potem jest jeszcze lepiej. „Nienawidzę swoich rodziców,ale mimo tego gdyby któreś miało odejść ,wiem ze brałkowało by mi ich”, „nie lubię jak np. ja mówię: kocham Cię i ktoś odp: ja Ciebie też, wolę żeby odpowiedział tak samo jak ja powiedziałam” czy „Jestem chamska choc kilka osob mowi ze nie
I po co te kłamstwa” to tylko wierzchołek góry lodowej. Mijają kolejne godziny, a ja zamiast iść spać, zafascynowany czytam, co na Twitterze wypisuje młodzież.

Zrzut ekranu 2014-05-04 18.32.55

Chciałbym napisać – dzieje się, rzucić jakimś żartem, ale to co widzę jest przerażające. I absolutnie nie śmieszne, a smutne.

Nie wiem, skąd się wziął pomysł na hasztaga #dzieńmówieniaprawdy, ale widzę≤ że nie jest to nowe zjawisko. Trwa co najmniej od końcówki zeszłego roku z przerwami, aż do teraz. Nawet gdy piszę ten tekst co chwilę pojawiają się nowe wyznania. Zerkam co chwilę na nowe wpisy. Jasne, to rozprasza jak cholera, ale jest coś hipnotycznego w tych internetowych wyzwaniach.

  • „tak serio to wszystko ukrywam przed realem”
  • „Nie mogę wchodzić strony obrażające Demi,Perrie,1D,albo jeszcze inne osoby,które lubię, bo się wkurzam, a potem płacze”
  • „Wiem, że nie ma możliwości żeby ktoś znalazł mojego tt, ale mimo to cały czas się o to boję”

I tak w kółko.

Tematów jest kilka. Co chwila się powtarzają. Dominuje samotność i brak przyjaciół. Z rodziną nie da się dogadać, rówieśnicy są bezlitości i są przyczyną lęków. Dochodzi do tego, że nastolatki boją się iść środkiem korytarza, by nie zostać ocenione i skrytykowane. Twierdzą, że nie umieją się otworzyć przed nikim, nie umieją z kimś być i boją się, że umrą same. Że to już koniec.

Nie jestem psychologiem, nie będę więc silił się na analizy. Nie wiem czy to przez ten lęk, czy z zupełnie innej przyczyny. Ale do tego dochodzi ogromna autoagresja i niska samoocena. Jestem gruba, nie wiem co powiedzieć, jestem brzydka, pojebana, nudna, nie umiem kochać, jestem głupia. Wszyscy mnie nienawidzą, wszyscy się ze mnie śmieją. Nic nie znaczę.

A za tym idzie już nawet nie uwielbienie, ale kult idoli. W życiu nie słyszałem Biebera czy One Direction, to moje wyznanie z #dzieńmówieniaprawdy, ale z tego co widzę i czytam to niemalże mistyczne istoty. Ludzie naprawdę marzą, by w swej dobroduszności wejrzeli na nich. Sama zła wzmianka o przedmiocie kultu może doprowadzić do płaczu, a nawet fizycznej agresji. Młodzieżowe mohery nie odpowiadają za siebie przy realnym czy też wyimaginowanym ataku na swoje bóstwo.

Te rzeczy smucą, ale niepokoi co innego. Nie pamiętam, jak wyglądał mój okres dojrzewania, bo cóż.. było to dawno temu. Ale zakładam, że też miałem huśtawki emocjonalne, bałem się opinii grupy, nie mogłem dogadać się z rodzicami. No i oczywiście czułem się wyjątkowy i niezrozumiany. Każdy to ma. Rzecz w tym, że w tym stanie nie miałem kontaktu z całym światem i swoje sekrety mogłem wygadać co najwyżej po pijaku koledze.

Teraz jest nieco inaczej.

Wydawało by się, że co jak co, ale cyfrowi tubylcy, osoby urodzone w erze powszechnego dostępu do internetu powinny go lepiej ogarniać. Błąd. Jak możemy przeczytać na stronie Pawła Tkaczyka – Danah Boyd, autorka książki It’s complicated definiuje podstawową różnicę między „realem” a światem wirtualnym. Jeśli chodzi o komunikację w miejscach publicznych, oczywiście:

W „realu” stanem domyślnym jest komunikacja prywatna. Musimy uczynić wysiłek, by stała się publiczna (niczym gwiżdżący na Ciebie głośno pracownik budowy). W świecie wirtualnym stanem domyślnym jest komunikacja publiczna. A my musimy uczynić wysiłek, by coś stało się prywatne.

Fakt, którego dorośli zdają się nie pojmować: jeśli masz dostęp do jakiejś informacji nie oznacza wcale, że jest przeznaczona dla Ciebie. W świecie realnym to rozumiemy: podsłuchiwanie czyjejś rozmowy w barze (który jest przecież przestrzenią publiczną) jest odbierane jako naruszenie normy społecznej. Ale już wejście na blog nastolatki (który także jest przestrzenią publiczną) jest dla dorosłego czymś normalnym: „Mamo, dlaczego czytasz mój blog?” „Bo skoro go opublikowałaś w sieci, to chcesz, żeby był czytany przez każdego!” Prawda? Otóż, nieprawda – czytamy na blogu.

I nie inaczej jest tutaj. Największe sekrety, niepewność preferencji seksualnych, pociąg do starszych mężczyzn są jawnie przekazywane, a w zasadzie wykrzykiwane w pustkę intenernetu. Gdzie nie wiadomo kto słucha. A uwierzcie mi, że te nastolatki zostawiają o sobie mnóstwo informacji i bardzo łatwo nawiązać z nimi kontakt. Zwłaszcza, gdy wie się, czego im brakuje.

Wystarczy udać, że się słucha, rozumie i wie, że są wyjątkowi by zdobyć ich zaufanie. I niezbędne dane.

A stąd do nieszczęścia już blisko.

Wojna Gwiazd

Dzisiaj 4 maja, czyli dzień Gwiezdnych Wojen. Dlaczego? Bo po angielsku may the 4th brzmi praaaawie jak may the force. No i stąd to święto, bo przecież Moc (na razie zapominamy o midichlorianach) to wiadomo – Jedi, pojedynki na miecze świetlne i odcinanie sobie kończyn przez rodziny.

Nie, nie napiszę kolejnego tekstu okolicznościowego, bo napisano już ich dużo i nie ma sensu przepisywać. Pokażę Wam za to, jak z tematem Gwiezdnych Wojen zmierzyła się propaganda PRL w postaci Polskiej Kroniki Filmowej. Star Warsy stały się tam Wojnami Gwiazd, na początku można pooglądać sobie damskie tyłki, a na końcu są też i wybrane najlepsze sceny. Tak na zachętę.

 

 

Bez sensu są teraz te gry na wyłączność

game-console-comparison-2013-7

Tęsknię do starych dobrych czasów, gdy konsole czymś się od siebie różniły. Tymczasem poza Nintendo, które dzięki bogu podąża od zawsze swoją drogą, mamy dwie korporacje, które od dwóch generacji starają sprzedać się nam to samo.

Miałem pisać o grach na wyłączność, a znowu zaczynam marudzić na fakt, że PlayStation i Xbox niczym się od siebie nie różnią. Ale trudno o tym nie wspominać mówiąc o grach. I to nawet nie chodzi o to, że jestem stary i mam syndrom „starych dobrych czasów”.

Dawno temu, za czasów PS2, Xboksa i GameCube widziałem sens tytułów produkowanych tylko na jedną platformę. Sony, Micorosft i Nintendo miały swoje wizje elektronicznej rozrywki i pod nie zbudowały swoje konsole. Każda była na swój sposób unikalna, każda oferowała coś innego.

I wtedy zarówno produkcji studiów wewnętrznych (first party), jak i gry na wyłączność miały sens. Dlaczego? Bo pokazywały innym drogę. Brały to co najlepsze z danej platformy i mówiły, jak to wykorzystać. Dzięki temu powstawały unikatowe produkcje, które były niemożliwe do odtworzenia na innym sprzęcie. Były wyjątkowe.

A teraz? PS3 i Xboks 360 były dokładnie takie same. Miały zbliżone możliwości, w tym samym momencie wprowadziły kamerki, a potem kontrolery ruchowe. Tak samo też nie umiały dobrze ich wykorzystać. Gry wyglądały tak samo, tytuły, które miały pojawić się tylko na jednej platformie po jakimś czasie pojawiały się też i na drugiej.

W czasach PS4 i Xboksa One niestety też nie jest inaczej. Nie dostajemy unikatowych wrażeń, konsole znowu są bliźniaczo podobne. Gry albo się niczym od siebie nie różnią, albo są to po prostu te same tytuły. Póki co, w grach na wyłączność, nadal nie widać unikalnych cech każdej platformy. Chodzi o to, aby posiadacze tej drugiej nie mogli w nie zagrać, dzięki czemu nasze będzie lepsze. Nie dlatego, że by się nie dało. Dlatego, że my na to nie pozwolimy.

Smutne to, ale w sumie nie ma się czemu dziwić. PlayStation i Xbox od lat oferują dokładnie to samo. A nawet drobna różnica w pomysłach, którą widzieliśmy przy starcie obecnej generacji została bardzo szybko wyrównana przez graczy, którzy nowości bynajmniej nie chcieli.

Gry na wyłączność z perełek definiujących daną generację szybko stały się tylko i wyłącznie zabiegiem marketingowym. Na szczęście teraz nie opłaca się nawet zabezpieczać sobie tej źle pojętej ekskluzywności na stałe, a tylko czasowo.

I dobrze.

Trzeba być cierpliwym, sukces przyjdzie

Ależ pięknie się te dwa wpisy zazębiają. Poprzednio pisałem, jak to współczesna młodzież pędzi do sukcesu, zupełnie nieprzygotowane na fakt, że trzeba będzie na niego poczekać. Że sukces kosztuje. I że mało kto osiąga go w młodym wieku. Popisałem, pomarudziłem sobie, że za moich czasów było inaczej i spojrzałem krytycznie na swoje życie.

Za dużo sukcesu tam też nie zobaczyłem.

Ale potem wpadły mi w rękę ten cykl i, wow, obejrzyjcie sami. Jeżeli pracujecie w branżach kreatywnych to warto przypomnieć sobie historię pewnego losera. Tak, Leonardo Da Vinci na swój czas czekał aż do 30. A potem jeszcze długie 16 lat.

Powinni uczyć o tym w szkołach! Uczą? Ach, to soraski, już zapomniałem…

Brakuje nam kanonu

6-1

Kompletnie się nie rozumiemy, żyjemy w innych światach – mówi podczas spotkania Bownik. Ja mu coś pokazuję, żeby sobie sprawdził, a on nie jest zainteresowany. I tak samo jest w drugą stronę – dodaje. Brakuje nam kanonu.

Z Bownikiem widzę się po raz drugi w życiu. Pierwszy raz, prawie 5 lat temu, rozmawialiśmy gdy zupełnym przypadkiem trafiłem na jego wystawę Gamers. Patrzę teraz na to wideo i widzę, że dla mnie to zupełnie inna epoka.

To artysta fotograf – wydawałoby się, że przedstawiciel ginącego zawodu. W końcu kto kupi sobie ładną fotkę w epoce Instagrama? Z rozmowy wynika jednak coś zupełnie przeciwnego. Fotografia przeżywa w Polsce boom i da się z niej całkiem nieźle wyżyć. A przynajmniej tak interpretuję jego „nie narzekam”.

Sporo się zmieniło przez te parę lat. Bownik stał się znanym i sławnym artystą, którego prace się kolekcjonuje. A do tego zaczął wykładać w prywatnej szkole. Kiedy opowiada o swoich uczniach robi się naprawdę ciekawie. Po pierwsze dlatego, że ciekawie posłuchać jak moje pokolenia narzeka na to młodsze, a po drugie, że chyba nikt nigdy tak ciekawie nie charakteryzował mi cyfrowych tubylców.

Są niecierpliwi i nie chcą na nich czekać. Świadomość, że coś może się wydarzyć za dłużej niż chwilę, jest nie do przyjęcia – zaczyna opowiadać Bownik. I wszystko musi być za darmo. Nie zdają sobie sprawy, że wszystko ma swoją cenę i trzeba być gotowym ją zapłacić. Pokolenie torrenta – wtrącam. Być może – mówi po chwili. Ale to nie wszystko. Najciekawszy jest brak porozumienia.

Każdy żyje w swoim świecie. Zamkniętym. Nie odwiedzamy się – słyszę. Inflacja contentu spowodowała, że nie nadążamy konsumować tego, co nas interesuje. Nawet dla najbardziej wyrafinowanych gustów i smaków pojawia się mnóstwo propozycji. Nie ma czasu sprawdzać innych opcji.

Przeglądam sobie w myślach swoje poprzednie notki i wiem, że już o tym pisałem. Okazuje się, że teraz problem jest powszechny i coraz poważniejszy. Nie mamy ze sobą o czym gadać i nie rozumiemy się. Brakuje nam kanonu, bazy którą znaliby wszyscy. W zasadzie jedyne, co się przebija do szerszej świadomości to rzeczy wypromowane przez masowe media, takie jak telewizja czy Hollywood. Bez gigantycznej maszyny promocyjnej i wielkich budżetów nie ma co marzyć, by stało się inaczej.

Tymczasem wszyscy chcą być indie i szukać swojej niszy.

Co to oznacza?

Że poznawać będziemy coraz mniej. Owszem, będzie coraz więcej pasujących nam treści, ale wszystkich do siebie podobnych. Będziemy coraz bardziej, jak inżynier Mamoń, który lubił tylko te piosenki, których już kiedyś posłuchał.

Nam też się nie będzie chciało poznawać nowych rzeczy, bo i po co. To trudne i wymagałby ryzyka i zmiany przyzwyczajeń, a internet na tyle nas zbliżył, że nie trudno będzie znaleźć znajomych o takich samych zainteresowaniach. Znajomych dostępnych w każdej chwili za pomocą dowolnego komunikatora. Odległych, ale bliższych i prostszych w obsłudze niż ci dostępni na żywo.

Witamy w świecie małych wszechświatów pełnych samotności.

 

Święta ze smartfonem

Easter+Bunny+Alien_5c4e3f_3555176

Byłoby głupotą zakładać, że świąteczne rytuały nie zmienią się pod wpływem inwazji smartfonów w nasze życie.

Zaczęło się niewinnie – od życzeń wysyłanych SMSami. Najpierw bardziej osobistych, bo tylko do ludzi z którymi normalnie rozmawialiśmy, ale potem, wraz z rosnącą liczbą znajomych stały się one coraz bardziej proste, masowe i.. puste. Tak jak i nasze znajomości. W końcu nie sposób traktować wszystkich dodanych na fejsie jak najlepszych przyjaciół.

No ale żeby sobie z tego zdać sprawę musiało minąć trochę czasu.

O tym i zmianach w innych świątecznych zwyczaczajach możecie posłuchać w programie, który zamieszczam poniżej.

[audio https://dl.dropboxusercontent.com/u/206074/audio/Markowy-Program-22-04-2014-Piotr-Gnyp.mp3]

Masa kretyniczna

2014-04-25 21.13.43

NIech ta Warszawska Masa Krytyczna sobie gdzieś pójdzie i nie przeszkadza ludziom jeździć na rowerach. Bo robi więcej złego, niż dobrego.

Słowo daję, że nie mam pojęcia, w jaki sposób wkurzanie dokładnie całej reszty uczestników ruchu drogowego, czyli pieszych i zmotoryzowanych ma pomóc sprawie osób jeżdżących na rowerach. A dzieje się to regularnie, raz w miesiącu w imię „zwrócenia uwagi na obecność rowerów w mieście, o czym często zapominają urzędnicy podejmując różne decyzje”. No więc ja zwróciłem uwagę, choć urzędnikiem nie jestem i byłem blisko organizowania masy krytycznej pieszych na ścieżkach rowerowych celem zwrócenia uwagi organizatorów na idiotyzm ich akcji.

Po pierwsze dlatego, że WMK przejechała dokładnie obok fajnych eventów, jakie odbywały się w mieście zakłócając ich odbiór. Był na przykład super mapping 3D na jednym z budynków propagujący działania i osobę Jana Karskiego w którego trakcie jakiś debil nawoływał przez megafon do jeżdżenia na rowerze, a inni radośnie dzwonili. Nie dało się usłyszeń nic. Nie dało się też przejść na drugą stronę krakowskiego. Ludzie z misją pokazali innym, kto tu jest najważniejszy.

I jak się okazuje, to nie tylko w Warszawie są ludzie, którzy czują potrzebę ronienia idiotycznych akcji dla mojego dobra. W Łodzi na przyklad było tak:

https://www.facebook.com/groups/32547254966/permalink/10150381395019967/

Mam nadzieję, że przeczytaliście wypowiedzi komcionautów i zwróciliście uwagę, jak litościwa była tym razem Masa Krytyczna. Nie dość, że nie pozwała staruszka, to jeszcze może nawet nie wniesie skargi. A mogła przecież zabić, nie?

Sam dużo jeżdżę, przemieszczam się głównie na rowerze i wiecie co? Jeździ się super. Ścieżek rowerowych jest coraz więcej, kierowcy przepuszczają rowerzystów i na nich uważają, są rowery miejskie, miejsca, gdzie rower można zostawić. No nic tylko jeździć. I wpływać na rządzących miastem by było jeszcze lepiej.

I nie powinno to oznaczać blokowania miasta dla innych.

Serio rozumiem, że mieszkam w stolicy, z tym są związane różne atrakcje typu demonstracje, przemarsze i tym podobne. Akceptuję te niedogodności, bo to koszt wyższych zarobków i większych możliwości. Ale każdy, kto robi nadprogramowowe blokady miasta bez dokładnego wyjaśnisnia dlaczego naraża się na gniew i ma efekt przeciwny do zakładanego.

Bardzo bym chciał, żeby WMK, która „bardzo często przy okazji Masy zwraca uwagę na inne problemy, które są aktualne w danym miesiącu lub dzielnicy przez którą przejeżdża, a przy tym wszystkim stara się dobrze bawić” zwróciła uwagę na problem przejeżdżającej Masy i pozwoliła się dobrze bawić innym.

PS W temacie rowerów jeszcze jedna szybka uwaga – zwróćcie uwagę, jak niesamowitą robotę robią rowery miejskie. Jest taki filmik, gdzie dwóch niepełnosprytnych chłopców zjeżdża nimi po schodach. Pod koniec upadek, kupa śmiechu i zdawałoby się, że hit internetu. A tu nie. Zerknijcie w komcie jaki dostają łomot za niszczenie wspólnego sprzętu. Aż serce rośnie, co nie?

Science fiction na kacu

cyberpunk

Człowiek na kacu zwykle mocno zwalnia i przestaje multitaskować To taki czas na wsłuchanie się w siebie. Niektórzy twierdzą, że niezbędny, by nie zwariować.

Normalnie żyjemy w tym informacyjnym terrorze bombardowani milionem bodźców. Telewizje przekazują nam już nie tylko obraz i dźwięk, ale dodatkowo ze 3 paski informacyjne (z czego jeden w innym kolorze) z wiadomościami. Idę o zakład, że mało kto daje radę to ogarnąć ze zrozumieniem. Po prostu jest tego za dużo.

A przez to nie zauważamy rzeczy, które mamy na wyciągnięcie ręki.

Leżę sobie w łóżku złożony prozą dnia wczorajszego i trzymam w ręce telefon. A w zasadzie nie telefon, a mały komputer, który pozwala mi na dostęp do internetu. Za jego pomocą identyfikuję piosenkę, która aktualnie leci w Spotify (tak, nie chce mi się wstać i sprawdzić). Jak to się dzieje? Nie wiem. Wciskam przycisk i nagle jest. Wysoko rozwinięta technologia jest nieodróżnialna od magii, co?

A sam ekran dotykowy? Jak to się dzieje, że to reaguje na ruchy mojego palca? Jestem stary, żaden ze mnie cyfrowy tubylec. Myszki rozumiałem. Najpierw była kulka, potem robiło się zdjęcia… ale to? Znowu wkraczam w świat cudów.

I jakby tak pogrzebać dalej, to się nagle okaże, że żyję w świecie science fiction mojej młodości. Wiem, mówiłem o tym i pisałem wiele razy, ale co jakiś czas na nowo mnie to fascynuje jak teraźniejszość nagle zamieniła się przyszłość.

Dobra, jetpacki nie są jeszcze komercyjnie opłacalne, samochody nie latają, a wszczepy nie są tak powszechne, jak wydawało się futurystom z lat 80. Ale co z tego, skoro mój telefon właśnie mi powiedział, że na zdjęciu, które zrobiłem widać Zamek Królewski.