Defiance – jak bardzo się nie uda?

Połączenie serialu i gry MMO brzmi jak mokry sen rozrywkowego imperium. Teoretycznie daje nam to zupełne nowe możliwości dla twórców, jak i unikalne wrażenia  zarówno dla widzów, jak i dla graczy. O sam serial, jego fabułę i efekty jestem spokojny – najwyżej będzie kolejna wtopa. To, co ciekawi, to połączenie go z grą. Bo nie chcę tu być pesymistą, ale jakoś tak średnio to widzę.

Czytaj dalej

Previously on

Odpalam po roku przerwy Darksiders – to świetna gra, która kiedyś mnie bardzo jarała. Jednak  z jakichś powodów przestałem w nią grać. W zasadzie nie pamiętam już dlaczego, ale wiem, że chcę ją teraz skończyć. Zaczynam grać i nie pamiętam nic. Nie wiem gdzie jestem i w zasadzie po co. Nie wiem, jakie w zasadzie jest moje zadanie. Pojawiają się przeciwnicy. Pierwsza walka i łomot. Zniechęcony odkładam pada.

Czytaj dalej

Przemyślenia z martwego planu

Kiedy Chrystus umierał na krzyżu, wokół Golgoty zaświeciły setki smartfonów.

Ładne, co? Niestety nie moje, ale nie oznacza to, że gdzieś, kiedyś tego nie wykorzystam – jak chociażby w tym wpisie. I choć tu jest trochę od czapy, to nie wykluczone, że kiedyś się coś z tego wykluje.

Czytaj dalej

Przez Czarne Zwierciadło technologii

„Jeżeli technologia jest narkotykiem – a wszystko na to wskazuje – to jakie są jej efekty uboczne?”

Sam nie wiem, kiedy obejrzałem pod rząd 3 odcinki Black Mirror. Dochodzi trzecia w nocy, a ja siedzę i myślę o prezentowanych w nich wizjach. O historiach ludzi, o mrocznych scenariuszach przyszłości, o technologiach, które zmieniają życia. Chcę więcej, a jednocześnie wiem, że dzięki małej ilości odcinków zobaczyłem coś wyjątkowego.

Czytaj dalej

Melancholijna parodia rzeczywistości

South Park wrócił. I w zasadzie jest to jeden z nielicznych seriali, który przez 16 sezonów utrzymuje stały, dobry poziom. Są odcinki świetne, są te trochę gorsze, ale chyba jeszcze nigdy się na nim nie zawiodłem.

Podoba mi się też, że dla twórców nie ma świętości. Obrywają od nich wszyscy po równo. Dostaje się Katolom, papieżowi, Muzułmanom i hipisom czy gejom. I to zwykle celnie. Prześmiewczy komentarz do otaczającej nas (czy też w zasadzie bardziej amerykanów, ale teraz każdy w zasadzie jest takim telewizyjnym USAńczykiem) rzeczywistości. Język jest wulgarny, pasuje do sytuacji. No i co najważniejsze – jest to serial dla dorosłych, którego dzieci nie zrozumieją. I dobrze, nie ma takiej paskudnej ściemy, jak przy Władcach Much.

Czytaj dalej

Bye bye Sons of Anarchy, bye bye Californication

Poddałem się, mam dość. Dwa seriale lądują w koszu.

  • Californication prosiło się o to od dawna. Serial miał niesamowity pierwszy sezon. Jeden z lepszych jakie widziałem w życiu. Kompletną i zamkniętą historię o facecie (piszę z męskiego punktu widzenia ofc), który pogubił się w życiu i walczy o to, co wydaje mu się najważniejsze.

    Czytaj dalej

Na szybko – za mało czasu, za dużo myśli

Znowu złapała mnie gonitwa myśli. Zapewne każda z nich zasługuje na osobną notkę, ale nie wiem, czy będę miał na to czas. Więc niech to będzie taki szkic i zapis myśli, z których mam nadzieję, powstanie kiedyś coś dłuższego.

Czytaj dalej

American Horror Story – super, ale końcówka rozczarowuje

4481026D-5EB7-4FD7-BDEC-0509CEA7D112.jpg

American Horror Story – nawiedzony dom, duchy, prychopaci, zbrodnie, popieprzone postaci i tajemnica. No po prostu wszystko w tym serialu było na miejscu. I podobało mi się. Bardzo.

Czasami było strasznie, czasami trochę śmiesznie, ale przede wszystkim ciekawie. Bo i historie ludzkie tam zaprezentowane były po prostu dobrze zrobione. Mamy więc i nastoletniego psychopatę i parę, która chce czego innego w życiu jeszcze nie zdając sobie z tego sprawy, czy też pokojówkę która pragnie odkupienia za swoje czyny. A wszyscy oni skazani są na wieczność ze sobą w jednym domu.

I w to wszystko wpasowuje się nowa rodzina, szukająca nowego startu i zapomnienia poprzednich problemów. Personalne szambo związkowe styka się więc z wygłodniałymi emocji i cierpiania duchami, które zaczynają bawić się z żywymi. Przez swoje piekło przechodzi chyba każdy – zarówno każde z rodziców, jak i ich nastoletnia córka.

(uwaga, teraz zaczną się spoilery)

No i wszystko idzie świetnie. Kolejne postaci umierają i zostają w przeklętym domu. Ich problemy dokładają się do ogólnej beznadziei, jaka panuje w tym miejscu. Na początku córka (o czym sama dowiaduje się dużo później – co jest zajebistym patentem), potem matka, na końcu nasz pan ojciec – psycholog. I po śmierci zaczynają być jedną zgraną, martwą rodziną, co mi się nie właśnie podoba.

Dużo bardziej podobało by mi się  zostawienie na wpół oszalałego z rozpaczy faceta, który stracił wszystko – rodzinę, pracę, znajomych, zmysły… no po prostu wszystko. Kolesia, który otarł się o niewyjaśnione i został niewolnikiem domu. Duchy nie mogą z niego wyjść. On po prostu nie potrafi już bez niego żyć.

A tak mamy taki cukierkowy happy end. Ci starający się zostają nagrodzeni wspólną wigilią przy pięknie ubranej choince, źli czekają na wybaczenie, a najgorsi zostają usunięci poza nawias.

Na szczęście pomysłu na drugi sezon chyba nie ma. Bo co pozostaje? Pokazanie upadku kolejnej rodziny? To by było słabe. Życie pozagrobowe? Chyba też jakoś nie do końca pasuje. Zresztą już pokaz straszenia mieszkańców przez świeżo zmarłą parę był taki sobie i odstawał klimatem od reszty serialu….

Pozostaje w zasadzie tylko wątek narodzonego „antychrysta”. Piszę w ciapkach, bo cholera wie, co oni z nim zrobią. Nie dość, że to wynik gwałtu, to jeszcze do tego ojcem jest duch psychopaty. No i w ostatnich scenach widać, do czego jest zdolny.

Ale mimo to kontynuacji bym nie chciał. Jeden sezon mi wystarczy, bo idę o zakład, że kolejne będą po prostu gorsze.

Bye bye Misfits

Przeszło mi, tak po prostu.

A szkoda, bo Misfits to był serial o superbohaterach, który mi się podobał. Przeżyłem 2 sezony, które „mi się bardzo” i w trzecim coś się popsuło.

Było dobrze – i nie o to chodzi, że brytyjski i inny, bo akurat takiego hipsteryzowania nie lubię, ale bardziej o kreację bohaterów, ich mocy, humoru i nawet metaplotu, który jakiś cudowny nie był, ale w miarę trzymał się kupy, co wystarczało.

Trzeci sezon to po pierwsze zmiany w obsadzie i nowe postaci, które nie dorastają i na maksa zgrane rozwiązania. Zamiana ciał? Cofnięcie się w czasie i alternatywna rzeczywistość? No kaman, było wszędzie i pewnie lepiej zrobione. Brakuje tylko w sumie teraz odcinka z flashbackami.

Zaś samo bye bye nastąpiło po smutnym stwierdzeniu, że dawno żadnego odcinka nie obejrzałem i że w sumie to mi nie brakuje. Po co więc marnować czas? Zwłaszcza, że jest co oglądać, i aktualnie na tapecie mam:

American Horror Story – z odcinka na odcinek coraz lepiej. Historia domu, w którym działy się złe rzeczy, i którego wszyscy właściciele zginęli gwałtowną śmiercią. Pan psycholog, jego żona i córka starają się tam na nowo zbudować swoją rodzinę. Ale okoliczności wybrali są ku temu mocno niesprzyjające. Zasysa od pierwszego odcinka i trzyma w napięciu. Fajne kreacje, fajne postai, niezła fabuła. Na razie też nie przynudza i potrafi jeżeli nie przestraszyć to na pewno wywołać lekki niepokój. Mniam.

Once Upon a Time – baśń miejska, czyli mocno Gaimanowa opowieść o tym, co by było gdyby postaci z bajek mieszkały w naszym świecie i nie wiedziały kim są. Aktorzy nie są jacyś rewelacyjni, serial cierpi na niski budżet, co czasami widać (za dużo komputera), ale i tak ma na tyle fajną fabułę i pomysł bliski mojemu sercu, że oglądam z zaciekawieniem.

Z tego co widzę – do końca roku to tyle, co się pojawi. A co w 2012?

Jadąc po kolei
Californication – pierwszy sezon był genialny i kompletny, kolejne za to coraz słabsze, do punktu, gdy zaczęło chodzić tylko i wyłącznie o dymanie i chlanie. Czwarty na nowo dał mi wiarę, że warto. Zobaczymy czy piąty da radę.
30 Rock – zżyłem się. Nie wiem, czy teraz jest to dla mnie aż tak fajne, jak kiedyś, ale na pewno lubię i bohaterów i pomysł. No i szczerze mnie to śmieszyło, jak oglądałem. Mam nadzieję, że tak zostanie
House – wiadomo, nie ma co pisać
Game of Thrones – Och jej, rzadki przykład, kiedy książka mi nie do końca podeszła, a serial bardzo. I to bardzo bardzo. Do punktu, kiedy czekam z utęsknieniem na drugi sezon i dalszą część historii nie mając zamiaru sięgać po słowo pisane.

I to chyba tyle, z tego co pamiętam i tego co mi pokazuje moja internetowa pamięć. Nie wykluczone też, że coś nowego, dobrego się pojawi. Albo że w końcu potwierdzone zostaną daty nowych odcinków.

Natomiast bardzo brakuje mi jakiegoś dobrego anime klasy Cowboya Beepopa i nie za bardzo mogę na coś takiego trafić. Jak mi się uda, to nie omieszkam się podzielić. Albo w sumie zawsze można po prostu jeszcze raz ten serial obejrzeć.

The Crimson Petal and the White – walka klasowa, źli mężczyźni i piękne ujęcia

6ABCD4F4-5FBA-4EAD-96AC-DA198C68661C.jpg

Miniseriale są fajne. Chociażby dlatego, że ich fabuły są zamknięte a przez to bardziej dopracowane. No i zwykle mogą sobie pozwolić na większy rozmach.

Brak w nich rozciągania historii, odcinków z falshbackami, czy przewidywalnych zwrotów akcji w metaplocie. Nie widać zmęczenia materiału, które prędzej, czy później dopada każdy serial.

Jeżeli mam z głowy wymienić te warte polecenia to na pewno będzie to niesamowite Angels in America, The Lost Room i oczywiście Królestwo Von Triera (obydwie części). W zasadzie nie wiem, jak w tym wszystkim traktować Kompanię Braci, ale chyba też się ona załapuje do tego formatu.

W każdym razie – miniseriale lubię. I to bardzo. A po poleceniu MRW na jego blogasku sięgnąłem po kolejny – The Crimson Petal and the White i się zdziwiłem.

Bo serial teoretycznie nie powinien mi się spodobać, a obejrzałem cały. Mimo, że jest on społecznie wrażliwy, mało się w nim dzieje i opowiada o tym, jak to ludzie mają przegwizdane.

Nie wiem, czy jest sens opisywać fabułę. Ci, którzy będą chcieli oglądać poznają ją z filmu, reszta może zerknąć na Wikipedię, gdzie dość dokładnie ją opisano.

Tak w skrócie – generalnie jest źle. Całość dzieje się chyba w XIX wieku w Londynie. On jest bogaty, pragnie być pisarzem i mu to nie wychodzi, a do tego ma obłąkaną żonę, przez co jest nieco zagubiony. Ona – biedna dziwka, pisząca z pasją o mordowaniu mężczyzn. Spotykają się, ona na początku obojętna, on napalony.

Finalnie widać, jak biedni i kobiety mają źle, a bogaci i faceci są źli. I to mi chyba trochę przeszkadza. Bo bardzo szkoda, że pod koniec robi się mocno czarno biało. Że główni bohaterowie z zagubionych w życiu stają się po prostu skurwysynami. Chociaż z drugiej strony jest też pokazana ich ewolucja w tę stronę i stopniowe zobojętnienie. Szkoda też, że wątek literacki i pisania książki nie został jakoś w serialu dalej pociągnięty.

Ale to co uwodzi w tym miniserialu to Londyn. Wygląda przepięknie, dziwnie i magicznie. Widząc jego zaułki i slamsy cały czas gdzieś podświadomie czekałem na pojawienie się Kuby Rozpruwacza, czy zagubionych fearie starających się odnaleźć w nowym świecie.

I chyba to głównie zadecydowało o tym, że serial obejrzałem do końca. No i przy okazji historia mnie jednak wciągnęła, chociaż pod koniec stawała się już mocno przewidywalna i dążąca do stwierdzenia „tracą wszystko” (mam nadzieję≤ że to nie jest za duży spoiler). Zresztą, to tylko cztery odcinki, więc chyba warto spróbować. Ja wytrwałem. I chyba nie żałuję.

Chociaż jeżeli nie widzieliście Aniołów w Ameryce, to sugeruję zacząć od nich.