Burzliwe życie kierownika busika
Jedną z bardziej tajemniczych rzeczy, z którymi dane było mi się spotkać w Kambodży, czy też nawet generalnie w Azji to transport.
Pominę tu takie przyziemne sprawy jak punktualność czy podawanie chociażby przybliżonej wartości czasu podróży. Zdarza się każdemu przecież wyruszyć półtorej godziny po czasie i dojechać nieco później, prawda? Skoro kierowca spóźnił się by dowieźć cię na prom na 7:30 i dojechał dopiero o 8:00 to chyba powinieneś być wdzięczny, że statek rusza dopiero o 9:00.
Jestem też w stanie zrozumieć, że fakt, iż ktoś nie mówi prawdy, nie musi wcale oznaczać, że kłamie. Wygodny dojazd na prom, okazuje się być ciężarówką, na którą tubylcy upychają białych jak sardynki w puszce wraz z ich bagażami? Nikt nie mówił przecież, że to nie będzie ciężarówka. A z tym upychaniem białych – pozwólcie, że jeszcze trochę podryfuję – to w ogóle czasami wygląda trochę jak sport narodowy. Podróż z Bangkoku do Siem Reap w Kambodży przeżyłem w minibusie obliczonym na 12 małych azjatów wraz z 10 dużymi europejczykami i ich bagażami. Najweselej miało dwóch Niemców, którzy wsiedli ostatni z informacją, że w tych warunkach będą jechać tylko 15 minut do „odpowiedniego autobusu”. Zrozumienie, że nie powiedziano im prawdy, ale też i nie powinni czuć się oszukani zajęło im kolejne 4 godziny podróży. Zresztą preferowany przez kierowcę tryb jazdy nie pozwalał za bardzo skupić się na przeszłości czyniąc przyszłość i przetrwanie głównym obiektem myśli pasażerów z Zachodu. Bo o drogach jeszcze nie pisałem, prawda?
Ach Kambodżańskie drogi… Starszym uczestnikom ruchu podróżującym na trasie Warszawa – Lublin mało rzeczy wydać się może straszne. Wyprzedzające się na trzeciego tiry mogły budzić grozę u zagranicznych turystów, ale nie ruszały nic a nic polskich wojowników dróg. Tu do kolekcji wrażeń należy dodać totalny brak latarni i okresowe kończenie się trasy. Ot, nagle mamy znak i zamiast asfaltu pojawia się polna dróżka. Wszyscy na siebie trąbią, wyprzedzają się na trzeciego, światła na skrzyżowaniach traktują bardziej jak wskazówki, a nie coś, czego należy przestrzegać. Słowem – wrażeń dużo, nawet na krótkich odcinkach.
Skoro znamy już całą scenerię czas o naszych głównych bohaterach. Jak już wspominałem wcześniej czas podróży i godziny odjazdu to rzecz mocno relatywna i zależy od subiektywnego poczucia czasu kierujących pojazdem. A że Kambodżanie robią wszystko razem i mają duże rodziny, w związku z tym i spraw do załatwienie przed wyjazdem dużo. Tak więc cała wycieczka kręci się po mieście odbierając a to ryż od babci, a to podwożąc synową z córką do szkoły, a to dając komuś pieniądze. To jedno z lżejszych wyjaśnień, jakie przychodzi mi do głowy, bo przecież równie dobrze można by rozwozić po mieście narkotyki, odbierać dolę od dilerów, a od okolicznych chłopów zbierać opium do dalszej obróbki. Zwłaszcza, że parę scen – typu – kierowca rzuca zwitek banknotów na pobocze, czy przerażony chłop biegnie z dwiema siatkami czegoś do rzadkości nie należały.
I w sumie dobrze, zawsze jest temat na blogonotkę. W końcu o komedii, którą puścili nie mogę nic a nic napisać poza tym, że nie rozumiałem dlaczego inni się śmieją.
A wifi oczywiście było. Ale nie działało – jak w Polskim Busie.
Sprzedaj mi swoją biedę

Płyniemy razem łódką. Poza mną jest dwóch Khmerów obsługujących łódź i śmieszny napis nad nimi. „Ja zadowolony z pokazywania tobie rzeka i pływająca wioska. Jeżeli ty zadowolony daj napiwek kierowcy” czytam. Śmieję się w myślach. Na głos nie wypada.
Kambodża to biedny kraj. Jeden z najbiedniejszych w całej Azji. Wizyty w Hong Kongu, Singapurze, Dubaju czy Bangkoku mogą u Warszawiaka spowodować kompleks małej stolicy. Tu jest inaczej – czas się zatrzymał i szklanym okiem aparatu można zobaczyć sceny jak z programu National Geographic. Ludzie piorą ręcznie w rzekach, rybacy wypływają rano na połów, kobiety ścinają trzcinę cukrową. Słowo daję, że Kambodża oferuje wszystko, co przeciętny Polak widzi w głowie po usłyszeniu frazy „daleka Azja”.
Biedę widać, czuć i co ciekawe – również się nią handluje. Bezdomni, małedzieci, handlarze, sprzedawcy czy kalecy chętnie pozują do zdjęć pokazujących ich niedostatki – za łandolarpliz oczywiście. Dzieci pracują tu od najmłodszych lat nie tylko wraz ze swoimi rodzicami, ale też i ucząc się sztuki sprzedania swojej biedy. Jestem głodny, dasz mi dolara? – pyta się mnie mały chłopczyk. Wcześniej widziałem, jak zsiadł z motoru wraz z bratem, przywieziony chyba przez swojego ojca, by naciągać turystów. Milczę. Dlaczego? – ponawia pytanie chłopiec. Widać, ze wie, co robi. Serca białych kobiet miękną szybko, za chwile dziecko wraca do swojego opiekuna z kilkoma dolarami.
A tutaj to sporo.
Jakby o tym pomyśleć, to lepsze to niż sprzedawanie dzieci pedofilom, czy do burdeli. Dopiero teraz dojechałem do bardziej turystycznej części Kambodży. A tu wszędzie plakaty mówiące o tym, by dzieci chronić. A jest przed kim.

Okazuje się, że ta bieda to jedno z dóbr narodowych Kambodży. Wszyscy turyści z aparatami trzaskają foty ciężko pracujących ludzi, ruder służących za mieszkania czy ubogich strojów. Słowne współczucie, okrzyki niedowierzania, czy opowieści o ekstremalnych warunkach Kambodżan to standard. I dobry icebreaker na wyjeździe. Zawsze jest o czym opowiedzieć nieznajomemu.
Turyści przyjeżdżają, dowiadują się o Czerwonych Khmerach, Polach Śmierci, komunizmie, biedzie i korupcji, zszokują się, porobią fotki, rozdadzą te parę dolarów i wrócą do swoich krajów z pakietem zachowanych na Instagramie wspomnień.
I w sumie nie mam nic przeciwko temu. Na świecie mamy mnóstwo organizacji, które chcą pomóc, banków udzielających pożyczek i tym podobnych. Jak ktoś chce, to może. Reszta niech płaci podatki i wspiera dany kraj wydając tam swoje pieniądze,.
Wkurza mnie tylko to żerowanie biednych na biedniejszych.
Pływające wioski to jedna z atrakcji Kambodży. Na Tonle Sap- największym jeziorze Azji i wpadających do niego rzekach osiedlili się Wietnamczycy. Żyją jak Cyganie. Zamiast wozów mają pływające domy. Zresztą to mało powiedziane – są tam całe wioski. Ze szkołami, sklepami, warsztatami i tym wszystkim, co ludziom do życia niezbędne. A mieszkają tam ludzie bardzo biedni. Ich jedyny posiłek to ryby i ryż. Codzienność to walka o przetrwanie – zdobycie pożywienia, nie utopienie się podczas połowów, nie bycie pożartym przez krokodyle. Sierot tu dużo, mają nawet dla nich osobny internat.
‚Wpływamy do wioski. Silnik starej łódki wyje głośno. Zresztą innych turystów też słychać. A jest ich dużo. Robią zdjęcia, pokazują sobie mieszkańców palcami. No istne z kamerą wśród zwierząt. Przewodnik łamanym angielskim mówi mi ile osób ginie co roku, jak jest tu ciężko. I że przy nich Kambodżanie są naprawdę zamożni. Czuję, że moja wizyta może zrobić coś dobrego, że z pieniędzy które zapłaciłem, część pójdzie dla mieszkańców. Potrzeb mają dużo, więc każda kwota się im przyda.
– Nie, oni nic nie dostają – uświadamia mnie przewodnik. Moja firma po prostu pokazuje ich turystom i zbiera całą kasę. Nie dzieli się z nimi.
Nic dziwnego, że wyglądali na wkurzonych. Mnie też to wkurza.
Dopiero masaż ukoił moje nerwy.
Review: Paradyzja

Paradyzja by Janusz A. Zajdel
My rating: 5 of 5 stars
Ależ to się dobrze czyta! W sumie nie wiem jakim cudem kiedyś to ominąłem, bo akurat Zajdla to starałem się łyknąć w całości.
W każdym razie – Paradyzja jest strasznie przygnębiająca dla osoby, która urodziła się za PRL i pamięta jak tam było. A już rozwala ta niemożność ucieczki, brak ratunku i czekanie aż to wszystko się samo w końcu zawali. I liczenie że rządzący nie mają na to przygotowanego planu.
Warto
Review: Sezon burz

Sezon burz by Andrzej Sapkowski
My rating: 2 of 5 stars
Wiedźmina uwielbiam od zawsze. To znaczy tak naprawdę to dopiero od końcówki podstawówki/liceum, ale można spokojnie powiedzieć, że to jedne z książek mojej młodości. Sporo nadal znam na pamięć, nadal wielbię niesamowite pointy Sapkowskiego („Dobranoc, powiedział diabeł” – chociażby) i z tęsknotą wyczekiwałem kolejnych.
A zamiast nich dostałem Sagę. Nie dotrwałem do końca. Gdzieś nagle zniknęła wartka akcja, nie było kopiących zad one-linerów, całość zaczęła zapadać się pod własnym ciężarem. Starałem się, walczyłem i poddałem chyba na 3 tomie. I o ile do opowiadań co jakiś czas wracam, o tyle od Sagi trzymam się z daleka. I szczerze mówiąc dobrze mi z tym.
Ze zdziwieniem przyjąłem informację, że pojawi się nowy tom z Wiedźminem w roli głównej. Sapkowski tyle razy deklarował się, że to zamknięty rozdział. Coś się jednak stało i nowy tom powstał. Szkoda.
Nie obiecywałem sobie cudów. Chciałem po prostu nowe opowiadania. Już pal sześć, że znowu Geralt, jakby nie dało się wykreować w tak bogatym świecie nowych bohaterów. Ale dlaczego to jest tak źle napisane?
Mamy do czynienia prawdopodobnie, bo nie wiem tego przecież, paroma odgrzebanymi w szufladzie pomysłami na kolejne przygody Białowłosego. I próbę ich połączenia bez większego ładu i składu. Co więcej – te opowieści się ze sobą w żaden sposób nie łączą i trudno oprzeć się wrażeniu, że autor po prostu leje wodę, by dostarczyć umówioną wcześniej objętość.
Zniknął gdzieś cały cynizm, szarość i walka o „mniejsze zło”. Złe postaci są płytkie, te dobre po prostu płaczliwe i człowiek zaczyna się zastanawiać czy kiedyś po prostu nie był młodszy i więcej rzeczy mu się podobało.
To nie jest tak, że uważam czas przeznaczony na Sezon Burz na zmarnowany, ale samo to, że nie łyknąłem tej książki w jedną noc dużo o niej mówi. I o ile na początku miałem dużo entuzjazmu, to pod koniec do lektury musiałem już się zmuszać.
A szkoda, powtórzę, bo miałem nadzieję, że po super Narrenturn z cienkim zakończeniem trylogii husyckiej i bełkotliwej Żmii Sapkowski wróci do formy i ponownie dostarczy.
Cóż, pozostaje liczyć na grę wideo.
Jak nie zwariować w sylwestra?
A co w zasadzie robisz w sylwestra? Jakieś plany? – nie znam osoby, która by reagowała pozytywnie na takie pytania. Sylwester to temat trudny, kosztowny i wymagający planowania. To ta noc w roku, w której MUSISZ się dobrze bawić i imprezować. Albo ostentacyjnie zostać w domu. Nie ma opcji środka.
Moje doświadczenia mówią, że impreza na siłę, bo trzeba i wypada, rzadko kończy się dobrze. Ludzie trafiają na losowe, opłacone imprezy i żeby dobrze się bawić muszą się wspomóc, co może skończyć się różnie. A na pewno bólem głowy. Zresztą całe to strojenie się, ubieranie, walczenie o taksówkę, kupowanie wina musującego.. bleh. To nie dla mnie.
W sumie najlepsze sylwestry udały się przypadkiem. Grupa osób dużo imprezujących i nie przepadająca za nadmuchaną okazją spotkała się razem. No i jakoś tak się stało, że pojawiło się 2 DJów ze sprzętem, mnóstwo ludzi. Ale ma łut szczęścia nie ma co liczyć. Lepiej mu pomóc.
Co więc robić, żeby nie zwariować? Wyjeżdżać. Tak się składa, że pomiędzy świętami a nowym rokiem czasu jest dużo i można sobie podróżować. Po pierwsze może to mocno skrócić okres siedzenia przy stole i dopychania się resztkami, po drugie gwarantuję Wam, że sylwester na ulicy w Bangkoku na długo przykryje wrażenia z innych tego typu imprez. A jeżeli Azja to dla Was za dużo, to zawsze pozostaje Barcelona, Londyn czy chociażby czeska Praga. Sugerowałbym jednak ciepłe kraje – wiadomo, że na zimnie zabaw na ulicy wcale aż tak fajna nie musi być.
Zamiast wydawać te paręset złotych za parę na badziewnym balu, być może lepiej dołożyć i wybrać się w egzotyczną podróż. Jakby co upić się tam też można, ale w ciekawszym otoczeniu i dostać na nowy rok nie tylko potężnego kaca,ale i pakiet nowych, niezapomnianych doświadczeń. Nowe potrawy, ciekawi ludzie (bo głównie tacy podróżują w egzotyczne miejsca), salony masażu, tatuaże, nowe drinki, pozycje, muzyka, tańce i zabytki – mam wymieniać dalej? Imprezy tutaj naprawdę są bardziej szalone od tych, które widziałem w naszym rodzimym kraju. I dużo tańsze przy okazji, jeżeli oczywiście jest się już na miejscu.
Czego sobie i Wam oczywiście w przyszłym roku życzę.
PS Jeżeli zastanawiacie się, co przygotowuję linie lotnicze dla pasażerów samolotów lądujących o 00:00 31.12 to mogę Wam odpowiedzieć na bazie moich doświadczeń. Nic.
No może poza śpiewem podpitej winem musującym stewardessy. Ale to nie było chyba planowane.
Drang nach osten

Przez całe swoje życie byłem zapatrzony w Zachód. Chyba czas to zmienić.
Kiedy dawno temu kolega mówił mi, że marzy mu się chatka na wybrzeżu Azji i praca zdalna za polskie pieniądze, to zupełnie go nie rozumiałem. Wówczas wyprawa do Tajlandii, Kambodży czy innych krajów Azji kojarzyła mi się wyłącznie z turystyką ekstremalną i nie rozumiałem, jak ktoś chce tam tak po prostu mieszkać.
I wiecie co, chyba w końcu zrozumiałem.
Zapatrzenie w Zachód trochę mi minęło, zwłaszcza, że ani technologicznie ani cywilizacyjnie bezwzględnymi zwycięzcami to oni już nie są. A po drugie niesamowicie drażni mnie to traktowanie z góry i nasze polskie płaszczenie się przed nimi.
Tymczasem Wschód ma do zaoferowania naprawdę dużo. Pominę tu milczeniem całą ich mistyczno-mityczną filozofię, którą bezbłędnie obnażył Pratchett w Ciekawych Czasach. Chodzi mi o to, że tu zawsze jest coś. Albo mamy do czynienia z multikulturowym tyglem, albo jest obłędnie tanio, albo egzotycznie, albo pięknie, albo po prostu bogato.
Współczesne arabskie miasta zbudowane za petrodolary onieśmielają, w Kambodży, która nieco przypomina Polskę za PRL płacę za wszystko 1$, Tajwan to i piękne wyspy i imprezowa mieszanka jednocześnie, no a plaże, kajty i przyroda, plus buszowanie po starodawnych ruinach obcych nam kultur. Słowem, gdzie się człowiek nie obróci – wypas.
A przy okazji – wszyscy są mili, wszyscy się cieszą, prawie wszędzie w hotelach jest darmowy internet, no i w styczniu można chodzić w klapkach. O różnicach w cenach już pisałem? Nawet jeżeli tak, to warto powtórzyć – za parę tysięcy polskich złotych da się tu żyć całkiem nieźle. Sam myślę, czy nie spróbować.
Słowem – odkryłem i polubiłem Azję. Być może przemawia przeze mnie zapał neofity, może po dłuższym pobycie może się okazać, że jest to okropne miejsce, ale aktualnie niesamowicie mnie kusi przeprowadzka do chociażby Tajlandii.
Nawet jeżeli wszystko to zakończy się po prostu na chceniu, to i tak coś się we mnie zmieniło. Zacząłem zauważać więcej kierunków i w końcu doceniłem azjatyckie tygrysy.
Lepiej późno niż wcale, prawda?
W poczuciu społecznego obowiązku

Powiem Wam, że z tymi serwisami społecznościowymi to „coraz większy zapierdol”, jak to co poniektórzy mawiają.
Człowiek wyjeżdża na urlop, w nadziei że oderwie się od tego wszystkiego i nastawia na zwiedzanie i chłonięcie wrażeń. A potem za dokumentację, coby tego wszystkiego, na co wydał swoje ciężko zarobione pieniądze, nie zapomnieć. No i żeby powkurzać tych, co zostali w domu.
A tu okazuje się, że to wcale nie takie proste zadanie. Foteczki na Instagrama trzeba obrobić, wykadrować, filtr złapać i odpowiednio geotagować. Zabawny podpis też by się przydał. Hotele, wiadomo, same się nie ocenią i a każda recenzja na Trip Advisora to kolejna potyczka z 200 znakami lub więcej. A to tylko wersja light, niektórzy użerają się tez z booking.com i setką innych serwisów „chcących tylko pomóc” podróżnikowi. O statusach na fejsie i twitterze nawet już nie wspomnę.
I kiedy człowiek w końcu trud zakończy, obetrze czoło i w końcu będzie czuł się gotowy na drugą rundę wypoczynku dopada go to jego wcześniejsze dzieło w postaci powiadomień. Ktoś zalajkował, ktoś zazdrości, ktoś ma jakieś pytania, czy warto i za ile. Nie po to w końcu tyle dokumentowaliśmy dla siebie… wróć, dla całego świata – by potem nie móc choć przez chwilę odczuć, jak duży wpływ na tenże świat miał. Przez parę sekund, co prawda, ale zawsze.
PS To kto pierwszy napisze, że „zawsze możesz się odłączyć od internetu”?
To był mój 2013
The WordPress.com stats helper monkeys prepared a 2013 annual report for this blog.
Here’s an excerpt:
The concert hall at the Sydney Opera House holds 2,700 people. This blog was viewed about 43,000 times in 2013. If it were a concert at Sydney Opera House, it would take about 16 sold-out performances for that many people to see it.
No budować to tu umieją szybko
Okazuje się, że pierwsze wrażenie o katarskiej stolicy – Doha było błędne. To nie slumsy i rudery – to jeden wielki plac budowy. I idzie im całkiem nieźle. Wcześniej nie było tu nic. Teraz powoli pojawia się praktycznie wszystko – od ogromnego portu,przez imponujące drapacze chmur aż do stadionów olimpijskich.
A że naród w ropę i gaz bogaty, pracować nie musi, to i rozyrywki ma nieco inne. Jakie? Kolekcjonowanie samochodów to jeden z nich. Spróbujcie znaleźć chodniki w Doha. Są, nie ukrywam, ale nie jest ich za dużo. To miasto dla zmotoryzowanych. A że pracujący mają nieco gorzej… kogo to na razie obchodzi. Turystyka to dopiero pieśń przyszłośći, więc co za problem.
Chodzi się więc od placu budowy do placu bodwy, wymienia uwagi z robotnikami i podziwia nowopowstałe budynki. Czyli w zasadzie wszystkie, bo jeszcze 10-20 lat temu nie było tu nic. Nagle pojawiła się ropa i gaz i biedny kraj stał się nagle mokrym snem każdego miłośnika drogich samochodów i zakazu picia alkoholu.
Jest więc ładnie i z potencjałem, ale jeszcze jakiegoś niesamowitego wrażenia Doha nie robi. Ale za parę lat… Oj, na pewno będzie warto zobaczyć ten nowy Dubaj.
Chcę mieć mały komputer
Czuję nową potrzebę. Ma 11 cali i jest bardzo lekka. Prawdopodobnie też świeci się jej na obudowie jabłuszko.
Nie wszystkie plany udało się spełnić przed wyjazdem. Nie powiem też, żeby życie obeszło się ze mną znowu jakoś super. Szczegółów opisywać mi się nie chce jeszcze i wiem, że nie brzmi to najlepiej, biorąc pod uwagę, że słowa te piszę na pokładzie samolotu lecącego z Doha do Bangkoku. Ale uwierzcie mi, że mogło by być troszeczkę lepiej.
W każdym razie bojąc się o swojego losy swojego MacBooka w dzikiej Azji postanowiłem zaopatrzyć się w coś mniejszego, lżejszego i mniej drogocennego. No i mam. Co prawda na Windowsie i nie tak fajnego , jak Air, ale w obecnych warunkach sprawująćego się wprost fantastycznie. Uwaga, zalokuję tu produkt, zupełnie za darmo.
Pożyczony Samsung NC10 w podróży, póki co, sprawuje się wyśmienicie. Co prawda mógłby być trochę cieńszy, ale i tak daje sobie radę wyśmienicie. Jest lekki, mieści się do plecaka, wytrzymuje mniejsze i większe uderzenia. Odpala i przeglądarkę i Worda, co wydaje się być wystarczającą, jak na razie funkcjonalnością. Baterie też zdają się długo wytrzymywać. Kto wie, jakie znaleziska przyniosą dalsze poszukiwania. Właśnie odkryłem czytnik kart SD, więc możliwości przede mną sporo.
Oczywiście te wrażenia mogą się jeszcze zmienić gdy nadejdą warunki bojowe. Dżungla, deszcz, brak prądu, dzikie zwierzęta, bakterie, zarazki, opium… i tsunami. Póki co jednak, miękko otulam się cywilizacją jak kołderką.
Oczami wyobraźni widzę już nowy idealny zestaw – MacBook Air 11”, z dużym dyskiem i monitory zewnętrzne ustawione w miejscach pracy. Do tej pory uważałem, że idealnym rozmiarem jest 13”, ale jak widzę ten rozmiar zaczyna się zmiejszać.
Czy i dla mnie w końcu mniej zaczyna znaczyć więcej?
PS Trochę mnie przeraża, że ten mały komputerek działa zdecydowanie szybciej od mojego nie reinstalowanego całymi latami maka.
PPS Wszystko wróciło do normy, próba odpalenia go przy jednoczesnym pośpiechu wywołała spodziewane efekty frustracji. Tak, komputery mnie dalej nienawidzą.
Obywatele nie pracują

Ląduję późno w nocy. Doha – miasto zbudowane niecałe 200 lat temu to stolica Kataru. Po wyjściu z terminalu, jak na każdym lotnisku pojawia się szemrany koleś i pyta, czy taxi. Tak, potrzebuję, ale za cholerę nie wiem ile są warte tutejsze pieniądze, jak się nazywają i w zasadzie ile powinienem zapłacić.
Mówi, że 50. Przyjmuję. I tak nie wymyślę nic lepszego. Jedziemy chwilę. Jest ciemno, mało widać, choć da się zauważyć, że jest gorzej niż w Los Angeles. I te slumsy jakieś brudniejsze i budynków w oddali mniej. No ale są palmy.
– To duże miasto? – zaczynam rozmowę. Nie – odpowiada – mieszka tu pół miliona mieszkańców. I dwa i pół miliona pracowników. – dodaje szybko. Okazuje się, że obywatele pracować nie muszą. Od tego są cudzoziemcy. Po co Katarczycy mają się męczyć? I płacić podatki?
W sumie fakt, widać w tym jakiś sens, chociaż szkoda, że na pierwszy rzut oka ani na otoczeniu, ani na czystości mieszkańcom nie zależy. Rozwalające się budynki, rudery i rumowiska są wszędzie. No ale może gdzie indziej jest ładniej. W końcu to tani hotel. I tylko na chwilę, przed kolejnym lotem.
Alkoholu nie ma. I lepiej o niego nie pytać. Dobrze, że coś zostało z podróży.
Nie uwierzycie, jaki minimal odkryłem
Notatka poboczna
Och jej, jak on dobrze miesza tę muzykę. Mój nowy mały bóg techno minimalu. Mój przewodnik przez świąteczny okres. Zresztą, posłuchajcie sami – 3 sety, 3 zupełnie różne nastroje.Jeden melancholijny, drugi smutny, trzeci plemienny – za to każdy niski, basowy i mistyczny. Ja się nie mogę oderwać.
Zadziwiająco trafny materiał z PRL o komputerach
W 1988 roku bezpieczeństwo i prywatność użytkowników sieci kompuerowych nie należało do zmartwień szarych obywateli PRL-u. Doszło jednak, do wydarzenia, które ciężko było zignorować. Pojawił się pierwszy komputerowy wirus, który zaatakował ponad 6 tysięcy terminali Pentagonu. Ale nie to jest najciekawsze w tym programie.
Zwróćcie uwagę, jak trafnie przewidziana została przyszłość. Komputery – notatniki, to przecież nic innego jak tablety i fablety. Smartfony identyfikują obraz i dźwięk, można przecież też sterować urządzeniami mową. Jest mowa i o elektronicznej rozrywce, grach, muzyce i książkach.
A wspominane tematy inwigilacji, zbierania danych i podsłuchiwania faktycznie są dzisiejszym, codziennym tematem. I przedmiotem lęków.
Coś co „brzmiało i śmiesznie i fantastycznie, a co więcej, budziło mrożące krew w żyłach pytania” – jak mówił w 1988 roku dziennikarz – stało się naszą szarą codziennością.
No proszę, Watch Dogs to kolejny Assassin?
Czy seria Assaissn’s Creed i gra Watch Dogs są ze sobą połączone? Czy konflikt Asasynów i Templariuszy na jakiś czas stał się domyślną kanwą dla gier Ubisoftu?
Nie jest to takie niespotykane. Wcześniej ta sama firma większość gier osadzała w świecie wymyślonym przez Toma Clancy. A doświadczenia firm tworzących gry fabularne mówią, że wiele gier w jednym uniwersum to dobry pomysł. W końcu w tym leżała główna siła zarówno Dungeons and Dragons, jak i World of Darkness.
Czyżby więc Aiden Pearce był Asasynem walczącym z kontrolującymi świat za pomocą ctOS templariuszami? Jest to prawdopodobne. Zerknijcie tylko na list, który znalazłem podczas łażenia po siedzibie Abstergo.

Oto firma Blume reklamuje templariuszom swój najnowszy system operacyjny ctOS. Co więcej, nasz szef – Olivier – wybiera się na konferencję do Chicago. Tak, to miejsce akcji gry Watch Dogs.
Jak dla mnie wystarczy dowodów, że jest to możliwe, a co więcej to całkiem prawdopodobne. I w sumie nawet bym się ucieszył z takiego obrotu sprawy.


