Gamedev zatoczył koło.
Tag Archives: internet
Google, za bardzo ci ufamy
Walnąłem się w notce. Zdarza się. Wpisałem poszukiwany cytat do wyszukiwarki, zerknąłem na opis linka i przepisałem złe nazwisko. O magii i technologiach wcale nie mówił Asimov tylko Clarke. Głupio mi, ale to cenna nauka. Bo mówi sporo i o zaufaniu do Googla i o zagrożeniach, jakie ono ze sobą niesie.
Korea Północna: gry wideo i hakerzy
Jak powszechnie wiadomo, 29-letni dyktator Kim Dżong Un uwielbia gry komputerowe.
Korea Północna nie kojarzy nam się z hakerami i cyberwojną. A to błąd, bo kraj ten, mimo iż ubogi i mający problemy nawet nie tyle z powszechnym dostępem do internetu, co elektrycznością, inwestuje i zbroi swoją armię hakerów. Jak czytamy w Gazecie wyborczej – „w czerwcu Kim Heung-kwang poinformował, że Północ zwiększyła liczbę cyberżołnierzy z 500 do 3 tys. Hakerską jednostkę 121 włączono do Biura Ogólnego Rozpoznania, najważniejszej agencji wywiadu.”
Slacktywizm – mokry sen „Pokolenia L”
Wciśnięcie literki L podczas przeglądania fejsa powoduje automatyczne lajknięcie danego wpisu czy też zdjęcia. Zresztą ciężko o tym teraz nie wiedzieć, tej sztuczki próbują prawie wszystkie strony fanowskie na Facebooku. To, o czym nie wiedzą administratorzy, to fakt, że w ten sposób podają wszystkim informacje, jak bardzo mają zaangażowanych fanów. A to cenna wiedza dla wszelkiego rodzaju marketingowców.
Cyfrowa śmiertelność danych
Kiedyś wierzyłem, że przeniesienie informacji do internetu zapewni jej nieśmiertelność. Myliłem się. Bardzo.
Nie chcę fotek w internecie
Byłem na spotkaniu, posłuchałem sobie o wykorzystywaniu zdjęć w sieci. Wychodzi na to, że lepiej w ogóle tego nie robić.
Zasada jest prosta – jak jesteś mały i nie da się z ciebie wycisnąć kasy, to generalnie problemu nie ma, chyba, że się zajuma coś naprawdę znanego i cennego. A są takie fotki. Problemy zaczynają się, jak pracujesz dla kogoś dużego, kto ma pieniądze i można mu je zabrać. A nawet jeżeli nie, to jest się z kim ponapierdalać w sądzie. Fun never ends.
Era multitaskingu
Pisałem sobie wcześniej o natłoku bodźców, o polowaniu przez nie na odbiorcę i ogólnie przesytem informacyjnym. A może nawet nie przesytem, bo internet nauczył nas już dawno multitaskingu, ale braku zdolności segregacji tego, co dostajemy.
Z drugiej zaś strony ciężko od tego się wyzwolić. Zauważyłem, że o ile jestem w zasięgu sieci, to ciężko mi się od niej odpiąć. Nawet jeżeli oglądam film, czy serial i nie wciąga mnie on na 100%, to zawsze znajdę czas by sprawdzić Twittera, fejsa i takie tam. Po prostu jedno źródło informacji to nagle za mało. A tu proszę, opinia z drugiej strony.
Blogerzy marudzą
Oj narobiło się tych tematów związanych z mediami i pewnie, żeby w ogóle udało się je poruszyć, to trzeba będzie to zrobić w kupie i krócej. Na start o blogerach, co marudzą.
Jaram się, będzie nowa powieść o Wiedźminie
Jej, Sapkowski wraca do Wiedźmina. Jaram się, serio. Opowiadania o Geralcie z Rivii to jedne z najlepszych rzeczy, jakie czytałem. A Wirtualnej Polsce odbiło, ale o tym później.
I od razu też przyznam się, że nie czytałem sagi. Znaczy dobra, czytałem, ale nie całą. Wymiękłem chyba na trzecim tomie. A czekałem na nią bardzo. Pamiętam, że podczas jej premiery na Polconie 94 w Lublinie miałem do wyboru kupno pierwszego tomu, albo jedzenia. Wybrałem książkę.
Blogerze, godnie zrelacjonuj debatę
Nie pojechałem na debatę z premierem o ACTA. Głównie dlatego, że nie zostałem zaproszony, ale też dałem się porwać modzie na odrzucanie zaproszeń.
Kto ma płacić za seriale?
Im dłużej o tym myślę, tym sensowniejsze wydaje mi się przełożenie opłaty za treści na operatorów internetu .
ACTA – bunt importowany
W sumie najbardziej w całej tej aferze o ACTA wkurza mnie, że jedynym skutecznym sposobem na zwrócenie uwagi Generała Publicznego (General Public – opinia publiczna, czy też w zasadzie publiczne wrażenie, bo ludzie coraz rzadziej mają swoje opinie) był DDoS Anonimowych. Nie podoba mi się ten sposób prowadzenia debaty, ale wygląda na to, że jest jedynym skutecznym.
Cyfrowi łowcy niewolników [nie klikaj w głupie fanpejdże]
Schemat jest prosty – ktoś zakłada głupiego fanpejdża, wrzuca słtitfocie, ludzie lajkują, on sprzedaje.
Proste? Pewnie. Skuteczne? Jak najbardziej. Bo w końcu kto nie podpisze się pod stwierdzeniem, że kocha koty, cycki, czy nie lubi rano wstawać, bo ma kaca? Takich stron na fejsie powstają dziesiątki (a może i więcej), a większość z nich to słodka pułapka na użytkownika, którego potem można sprzedać.
Interaktywnie.com pisze:
W ciągu dwóch ostatnich miesięcy na Allegro zostało sprzedanych 1,3 miliona fanów różnych stron na Facebooku. Warci byli ponad 77 tysięcy złotych.
Co prawda za dużych zysków z tego nie ma, kupujący mają mało interakcji i dają się naciąć na „martwe dusze”, ale ja piszę o czymś innym. Chodzi mi o owczy pęd lajkowania każdej grupy czy strony, która ma odpowiednio fajną nazwę.
Pierwsza rzecz to oczywiście to, jak widzą nas inni. Jeżeli nie mamy odpowiednio ustawionych grup znajomych i nie za bardzo wiemy o co chodzi z tą całą prywatnością, to możemy w piękny sposób skonstruować nasz cyfrowy obraz, przez dopinanie się do „lubię się najebać”, „mój szef to idiota”, „lubię cię, chodź się ….” i podobnych. Szukający o nas informacji ludzie, dalsi znajomi, czy postronne osoby po prostu to zobaczą.
Pal sześć, jak nam nie zależy, ale przy pełnieniu w miarę publicznych i eksponowanych funkcji to już może być problem. Zresztą, kiedyś każdy będzie zmieniał pracę, a proste wyszukiwanie w googlu i fb przez agencje HRowe może mieć znaczenie przy wyborze pracownika.
Nasz cyfrowy obraz staje się coraz ważniejszy. Jeszcze przed nawiązaniem kontaktu ludzie często sprawdzają się w sieci. Już pojawiają się agencje sprawdzające, co o nas wiadomo i „czyszczące” nasz wirtualny imprint.
A druga? Nie wiem, jak wy, ale ja nie chcę być wabiony słitfociami czy durnymi statusami i przehandlowany za 5 zł przez jakichś leszczy. Jakoś nie boleję nad tym, że jestem towarem dla google, fb i innych potentatów. Sam wiedziałem, w co się pakuję używając internetu. Prawdopodobnie się bez tego nie da, jeżeli ktoś się nie chce bawić w bycie cyfrowym amiszem. Ale tu akurat da się uniknąć bycia towarem. Trzeba tylko wiedzieć w co się klika.
Albo godzić się na to i być w milionie bezsensownych grup z fajnymi nazwami, które potem kupi zdesperowany marketoid, po lekturze „Stwórz Facebookową potęgę swojej firmy w weekend”.
Ojej, internet jest popularny i zmienia naszą cywilizację
Nasze życie toczy się też w internecie i nie jest to nic strasznego. Mimo, że co jakiś czas pojawiają się „tru drama story”.
Wysokie obcasy, tekst Cała klasa jest na Facebooku
– Zaraz!- krzyknął 13-letni Antek i spokojnie wrócił do rozmowy z kolegą. Małgosia, jego mama, głośno się zamyśliła: – Czuję, jakbym go bezskutecznie wzywała z podwórka na obiad, z tą jedynie różnicą, że on siedzi w swoim pokoju, rozmawia z kolegą z gimnazjum przez skajpa i równocześnie ustawia z nim zdalnie jakieś klocki w tej nowej grze komputerowej.
Brzmi strasznie, ale takie nie jest. To znaczy prosto jest lamentować, że spędzamy dużo czasu na fejsie, czacie czy stronach www. O zgrozo w grach też zdarza nam się na długo zamulić (a już zupełnie inną rzeczą jest, że przywołane jako przykład dzieci zamiast mordować się w Call of Duty budują i tworzą światy w Minecrafcie).
Internet pojawił się w naszej cywilizacji i sporo namieszał, ale dajemy sobie radę. Zresztą, jest tak chyba ze wszystkimi wynalazkami. Pojawiają się, pierwsze pokolenie nie ogarnia i robi sobie masę problemów, kolejne uczą się żyć z nowinkami i traktują je, jak coś normalnego. No i do zmian technologicznych przyzwyczajamy się coraz szybciej.
Pamiętam swoje początki z internetem. Odkrycie stałego łącza na uniwerku zaowocowało siedzeniem 5 rano 23 non stop na pc xt z monitorem amber i trybem hercules. Tryb tekstowy, papierosy, brak jedzenia i snu. I to nie byłem tylko ja. Ludzie wsiąkali w IRCa, Usenet, gry sieciowo-tekstowe typu MUD. Potem pojawiły się czaty, forumy i inne wynalazki. I co? I nic, umiem wyjść na imprezę, spotkać się ze znajomymi, a jak mi się nie chce ruszać z domu, to pogadam z nimi na fejsie, czy innym komunikatorem. TO JEST NORMALNE.
Szał po chwili mija i zaczynamy z tego normalnie korzystać, jak z innych dobrodziejstw cywilizacji. Jasne – więcej czasu online, ale przekłada się to też na więcej interakcji i szerszy krąg znajomych. Czy jest płycej? Cholera wie, pewnie u niektórych tak, u innych nie, ale ja wolę częsty onlineowy kontakt niż rwane spotkania co pół roku, kiedy w zasadzie w kółko trzeba te więzi odbudowywać i podtrzymywać, a nie rozwijać. Bo to co nas łączy to wspólne wspomnienia i przeżycia. Nieważne czy z rzeczywistości, wspólnego grania czy rozmów przez internet. Ważne, że to był wspólnie spędzony czas.
Kluczem dla rodziców i znajomych jest po prostu pokazywanie ludziom, że istnieje świat poza siecią i że również jest on atrakcyjny. Jeżeli cytowana matka Małgosia nie umie pokazać, że są inne fajne zajęcia, to niech się nie dziwi, że jej dziecko tonie gdzie indziej.
I nie chodzi tu bynajmniej o kupienie mu zestawu Młody Chemik i powiedzenie – a teraz baw się, a ja obejrzę S jak Szpital, czy też zapisanie go na sekcję instrumentów dętych, ale zrozumienie co go jara i pokazanie mu tych rzeczy. Wspólne wizyty na fajnych sztukach w teatrze, wyjście do kina, wyjazdy itede to jest sposób, a nie lamentowanie, że internet kradnie dzieci.
A jeżeli chodzi o dorosłych… No litości:
młodzież studencka, mając do wyboru dostęp do internetu i własne auto, w sporej większości wybrała to pierwsze (64%). A co trzeci z badanych uważa internet za czynnik niezbędny do życia, porównywalny z powietrzem i wodą.
No pewnie że wybrała, bo dzięki internetowi można milion spraw załatwić szybciej niż za pomocą samochodu. Co więcej, milion rzeczy nam zostanie podwiezionych pod nos i wcale nie trzeba będzie po nie jeździć. Co w tym dziwnego? Co w tym strasznego? Lubimy sobie ułatwiać życie, nikt (poza amiszami) nie chce tępić narzędzi by pracować w większym znoju. A przynajmniej nikt, kogo ja znam.
Zresztą potem w cytowanym tekście jest niewiele lepiej:
ponad 1/4 badanych studentów woli zaktualizować swój status na Facebooku niż pójść na imprezę.
Błąd, oni zaktualizują swój status na Facebooku będąc na imprezie. Zresztą, co to w ogóle za idiotyczny wybór?! Przecież to nie są rzeczy rozłączne.
I jasne, zapewne jakiemuś procentowi naszej wspaniałej ludzkości internet zrobił wodę z mózgu, zrujnował życia i doprowadził do krawędzi. Jeżeli nie było by sieci winne mogłyby być temu gołębie, książki albo komiksy. Po prostu zawsze jakaś część sobie nie poradzi. I to nie zależnie od technologii czy innych czynników.
Internet stał się nieodłączną częścią naszego życia, upraszcza je i pozwala na więcej. Co nie oznacza, że można się od niego raz na jakiś czas odciąć i zrobić sobie wakacje. Da się. Trzeba tylko chcieć i znać alternatywy dla siedzenia na fejsie.
Nie/anty-notka
Nigdy do końca nie rozumiałem serwisów z nie/anty w nazwie, które dodatkowo udają, że branżowe nie są. Do czasu.
Jakoś nie mogę się przekonać do tych nazw, sam nie wiem dlaczego. I nawet nie są to powody osobiste, bo skąd inąd ciekawy blog, nazwijmy go na potrzeby chwili antydrewno, też mnie swoim podejściem i nazewnictwem dziwił. Kochają drewno i pisząc o nim z pasją jestem jednocześnie anty? Jakieś to takie licealne mi się wydaje.
Skąd ta pasja do negacji? Co w tym fajnego? Zwłaszcza, że jeżeli to nie tylko nazwa ale i zbuntowany mit założycielski danego sajtu, to zaczyna się robić ciekawie, gdy pojawiają się pieniądze.
Bo nagle okazuje się, że mimo wcześniejszych deklaracji branżą się jest i zaczynają się pojawiać drobne zmiany, które powodują zwiększenie klików. Jasne, pierdółki, ale zawsze. Bo wyłączenie pełnego kanału rss i dawania tylko leadu o czymś mówi. Tak samo zresztą, jak pojawienie się wyśmiewanych wcześnej ankiet, czy też poradników prezentowych.
I nie piszę oczywiście, że to źle, czy że tak nie można. Po prostu zderzam sobie to co widzę z wcześniejszymi deklaracjami i widzę tryumf smutnej rzeczywistości.
Ciekawe czy to dalej nie jest branża…
Bo chyba bycie anty było modne i fajne tylko przed wejściem do grupy. Teraz to zeszła poza.
PS chociaż oni się akurat za wszystko nie obrażają, jak taki jeden bloger




